Przejście Chile – Peru było
stosunkowo szybkie i bezbolesne. W Arica wsiadamy w taksówkę, do której wsiada
oprócz mnie jeszcze czterech miejscowych i kierowca. Płacimy 4000 peso i mamy
zapewniony transport przez dwie odprawy aż do pierwszego peruwiańskiego miasta
– Tacna. Wypełnianiem papierków zajął się kierowca opisanej taksówki, tak więc tym
razem jako dumny obywatel Polinezji Francuskiej wjechałem na terytorium Peru.
Tacna to niewielkie miasto
położone około 30 km od granicy z Chile. Dwa rzuty oka i zrozumiałem dlaczego
nie jest ważnym punktem na niczyjej podróżniczej mapie. Ja też jedynie
przesiadłem się tutaj z taksówki do autobusu. Zjadłem porządny obiad i ruszyłem
do pięknej Arequipy. W Arequipie byłem już kilka razy wcześniej – ale nigdy w
terminie świątecznym, dlatego trochę ciekawiło mnie jak miasto będzie
wyglądało. Poza tym mam sentyment. Arequipa jest nadzwyczajnie piękna. Białe
centrum - Ciudad Blanca z wspaniałą
katedrą, przyjaznymi uliczkami oraz kolorowym Monasterio Santa Catalina położone
u stóp majestatycznych wulkanów Misti i Chachani (na który zresztą miałem
okazję się wspiąć).
Do Arequipy dojechałem wieczorem
i zanim znalazłem hotel z plecakiem i całym dobytkiem zmuszony byłem obejść
centrum i pofotografować. Ognistoczerwony zachód Słońca roztaczał się nad
miastem podkreślając kolory Plaza del Armas i spoglądających na miasto z góry
wulkanów. Tysiące osób przemierzało tam i z powrotem stare miasto uczestnicząc w
świątecznej gorączce zakupów.
Hotel dosyć ciężko było znaleźć
ponieważ wszystkie tańsze opcje dawno już były zajęte a drogie były po prostu sporo
za drogie. W końcu jednak udało mi się wytargować pokoik i spokojnie
zostawiając rzeczy mogłem przez kilka chwil pozwiedzać miasto.
Takich tłumów jeszcze tutaj nie
widziałem. Ciężko przeciskać się po wąskich chodnikach jednak ma to swój urok.
Wolę takie żywe miasta i uśmiechniętych ludzi niż pozamykane okna i ponure
twarze. Restauracje krzyczą reklamami z budynków. Dziewczyny próbują namówić na
przekąski. Inni sprzedawcy rozłożeni na chodniku wciskają mi petardy w dłonie.
Przecież to najlepsza zabawa w południowej Ameryce. Jak jest fiesta – ma być
głośno i kolorowo. Skromniejsi adepci sztuki gastronomicznej porozkładani ze
swoimi maleńkimi wózkami sprzedają szaszłyki, kanapki i hamburgery. Porządku
pilnują policjanci, których o tej porze roku jest tutaj wyjątkowo dużo. Wśród
tłumu wyczekują na klientów też miłośniczki przyjemniejszych i starych jak
Świat usług. Co jakiś czas za rękę łapie mnie jedna czy druga próbując zaciągnąć
w ciemny zaułek i zawrzeć krótkoterminową umowę.
Kilka godzin na mieście i wracam
do siebie. W Arequipie nie chcę przebywać długo. Nazajutrz ruszam dalej w
trasę. Limę też ominę. Zmienię jedynie autobus i poszukam czegoś ciekawszego na
północy. Dziś miasto nie śpi. Jednak od rana następnego dnia wszystko jest
pozamykane. Na ulicach tylko nieliczni sprzedawcy i żebracy. Okna i drzwi
zasłonięte żaluzjami i żelaznymi kratami. O wczorajszej imprezie przypominają
góry śmieci na ulicach, których pewnie jeszcze przez kilka dni nikt nie
uprzątnie. Wsiadam w lokalny bus w którym z trudnością się mieszczę i jadę w
kierunku terminala. Dziś długa droga – na pewno do Limy, a czy dalej –
zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz