Muszę Was rozczarować. Huacho nie jest ani turystyczne, ani
szczególnie omijane. Jest to po prostu najzwyczajniejsze peruwiańskie
miasteczko kilka godzin na północ z Limy. Dlaczego tutaj się zatrzymałem?
Dlatego, że po prostu nienawidzę Limy i nie chciałem po raz kolejny tracić
czasu w dużym mieście. Oczywiście Lima ma bardzo wiele do zaoferowania. Za dnia
i po zmroku. Może dostarczyć nam ekstremalnych przeżyć, może spodobać ale i
rozczarować.
Dlatego po wyjściu z nocnego autobusu po prostu wszedłem do
pierwszego lepszego, który jechał na północ. Noc w autobusie jak zwykle była
ciekawa. Pomijając głośne towarzystwo tym razem kierowca po prostu zostawił
jednego pasażera z prawdopodobnie opuszczonymi spodniami gdzieś w przydrożnej
ubikacji, i gdyby nie to, że miał towarzyszkę podróży – musiałby czekać (prawdopodobnie
w tej samej ubikacji) na kolejny transport. Komicznie wyglądał biegnąc za nami
w zupełnej ciemności czasami jedynie podświetlany światłami reflektorów
wymijających go samochodów. Do rana oczywiście nie opuścił już swojego
siedzenia.
Tak więc prosto z Limy – do Huacho.
Jednak Huacho zaskoczyło mnie pozytywnie. Dlatego, że nie ma
tutaj białych – miejscowi traktują mnie jak swojego. Nie mówię już nawet o
cenach i nagabywaniu tylko o podejściu. Chętnie pomagają, chętnie rozmawiają o
najzwyczajniejszych rzeczach. Są ciekawi nowego przybysza i oczywiście dopytują
czemu właściwie tutaj się zatrzymałem. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie
szwęda się po mieście, gdzie zupełnie niczego nie ma. Dla mnie miało. Kolorowe
domy, wszędobylskie tuktuki, gwar lokalnego marketu i niewielkie knajpki gdzie
zjeść można wyśmienitą rybę i warzywa pod każdą postacią. Peru to jeden z
najciekawszych krajów jeśli chodzi o kuchnię w Ameryce Południowej ale to temat
na kolejny post. Najważniejszą rzeczą dla mnie w Huacho było dobrze się wyspać,
poszwędać po centrum i markecie oraz zawitać na plażę. Kolejnego dnia (a w
zasadzie wyszło, że w nocy) miałem ruszyć dalej. Do niedocenianego Trujilio.
Menu w jednej z Chifas. |
Miasto obszedłem kilka razy. Wyspałem się świetnie.
Próbowałem dokupić kabel do zewnętrznego dysku – totalna porażka. Nie mniej
jednak 2:1. Później znalazłem całą kasetę więc dostęp do danych uzyskałem.
Późnym (zbyt późnym) rankiem udałem się na dworzec. Dworzec to jednak zbyt dużo
powiedziane. Mała szopka, w której może zmieścić się z 5 osób. Płócienny dach i
kobieta wypisująca bilety. Okazało się, że autobusy kursują dopiero nocą, więc
spędziłem miło czas w miejscowych knajpkach. Wypiłem kawę czarną i gęstą jak smoła
i mocną niczym pocałunek Szatana. Po czym zabrałem się za pisanie zaległych
notatek. Miałem też okazję skosztować nowych potraw i trochę przemyśleć własne
fotografie, gdyż nie bardzo byłem zadowolony ze nich do tej pory. Być może są
poprawne, ale nie było w nich nic więcej. W fotografii musi być przecież
głębia. Coś co przyciąga i zastanawia na pierwszy rzut oka ale przy drugim i
trzecim spojrzeniu pozwala na odkrycie czegoś nowego. Poprawię się później mam
nadzieję...
Przez długi czas najlepsze zdjęcie na wyjeździe ;) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz