niedziela, 11 stycznia 2015

Huacho


Muszę Was rozczarować. Huacho nie jest ani turystyczne, ani szczególnie omijane. Jest to po prostu najzwyczajniejsze peruwiańskie miasteczko kilka godzin na północ z Limy. Dlaczego tutaj się zatrzymałem? Dlatego, że po prostu nienawidzę Limy i nie chciałem po raz kolejny tracić czasu w dużym mieście. Oczywiście Lima ma bardzo wiele do zaoferowania. Za dnia i po zmroku. Może dostarczyć nam ekstremalnych przeżyć, może spodobać ale i rozczarować.

Dlatego po wyjściu z nocnego autobusu po prostu wszedłem do pierwszego lepszego, który jechał na północ. Noc w autobusie jak zwykle była ciekawa. Pomijając głośne towarzystwo tym razem kierowca po prostu zostawił jednego pasażera z prawdopodobnie opuszczonymi spodniami gdzieś w przydrożnej ubikacji, i gdyby nie to, że miał towarzyszkę podróży – musiałby czekać (prawdopodobnie w tej samej ubikacji) na kolejny transport. Komicznie wyglądał biegnąc za nami w zupełnej ciemności czasami jedynie podświetlany światłami reflektorów wymijających go samochodów. Do rana oczywiście nie opuścił już swojego siedzenia. 

Tak więc prosto z Limy – do Huacho.
Jednak Huacho zaskoczyło mnie pozytywnie. Dlatego, że nie ma tutaj białych – miejscowi traktują mnie jak swojego. Nie mówię już nawet o cenach i nagabywaniu tylko o podejściu. Chętnie pomagają, chętnie rozmawiają o najzwyczajniejszych rzeczach. Są ciekawi nowego przybysza i oczywiście dopytują czemu właściwie tutaj się zatrzymałem. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie szwęda się po mieście, gdzie zupełnie niczego nie ma. Dla mnie miało. Kolorowe domy, wszędobylskie tuktuki, gwar lokalnego marketu i niewielkie knajpki gdzie zjeść można wyśmienitą rybę i warzywa pod każdą postacią. Peru to jeden z najciekawszych krajów jeśli chodzi o kuchnię w Ameryce Południowej ale to temat na kolejny post. Najważniejszą rzeczą dla mnie w Huacho było dobrze się wyspać, poszwędać po centrum i markecie oraz zawitać na plażę. Kolejnego dnia (a w zasadzie wyszło, że w nocy) miałem ruszyć dalej. Do niedocenianego Trujilio.

Menu w jednej z Chifas.
 






Miasto obszedłem kilka razy. Wyspałem się świetnie. Próbowałem dokupić kabel do zewnętrznego dysku – totalna porażka. Nie mniej jednak 2:1. Później znalazłem całą kasetę więc dostęp do danych uzyskałem. Późnym (zbyt późnym) rankiem udałem się na dworzec. Dworzec to jednak zbyt dużo powiedziane. Mała szopka, w której może zmieścić się z 5 osób. Płócienny dach i kobieta wypisująca bilety. Okazało się, że autobusy kursują dopiero nocą, więc spędziłem miło czas w miejscowych knajpkach. Wypiłem kawę czarną i gęstą jak smoła i mocną niczym pocałunek Szatana. Po czym zabrałem się za pisanie zaległych notatek. Miałem też okazję skosztować nowych potraw i trochę przemyśleć własne fotografie, gdyż nie bardzo byłem zadowolony ze nich do tej pory. Być może są poprawne, ale nie było w nich nic więcej. W fotografii musi być przecież głębia. Coś co przyciąga i zastanawia na pierwszy rzut oka ale przy drugim i trzecim spojrzeniu pozwala na odkrycie czegoś nowego. Poprawię się później mam nadzieję...

Przez długi czas najlepsze zdjęcie na wyjeździe ;)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz