poniedziałek, 26 stycznia 2015

Banos



Banos to mekka backpakerowców i miłośników aktywnego wypoczynku. Nie dość, że pięknie umiejscowiona (możesz spać podziwiając wodospady, wulkany, lasy lub lokalną imprezownię) to miejscowi zorganizują Ci prawie każde zajęcie jakiego sobie zapragniesz. Skoki bungee, ziplining, rowery, wspinaczka na wulkany, spacer pod wodospadem, huśtawka nad przepaścią. Dla tych którzy wolą odpoczynek znajdują się tutaj dziesiątki spa, masażystów oraz gorące źróda. Trzeba korzystać, bo taniej w Ameryce Południowej już nigdzie nie będzie. Widok tryskającego lawą wulkanu za 10 USD (lub jeśli chce Ci się przejść kilka km pod górkę to za darmo)? Tego nie ma nigdzie na świecie i już nigdy nie będzie. 

Banos jest świetne również pod względem bazy hotelowej. Jest ich dużo, tanich i praktycznie same „podchodzą” pod nasz nos. Nasz przyszedł w postaci przemiłego starszego pana, który dał nam zniżkę na wstępie i zaprowadził do swojego hotelu. Lubię takich ludzi. Troszczą się o własny biznes i wolę zapłacić takiemu nawet trochę więcej niż targować się z jakąś ponurą babą, która woli w pracy oglądać kolumbijskie telenowele niż rozmawiać z klientami.

Wycieczka do Pailon del Diablo to strzał w dziesiątkę. Piętnastominutowa jazda z lokalnego dworca i krótki treking prowadzi do wodospadu i punktu widokowego. Jakieś dziewczęta po drodze śmieją się do mnie ostrzegając, że będzie ciężko. Ale co może być tak trudnego na odcinku jednego kilometra?
Wodospad już z oddali głośno huczy. Idziemy wyżej i wyżej. W końcu droga robi się tak niska i wąska, że muszę iść na kolanach. Wszędzie mokro a 30 centymetrów dalej kilkudziesięciometrowa przepaść. Jednak dla takich widoków – naprawdę warto. Moim celem jest most który widzę wysoko u góry. Musi być wspaniały widok na dolinkę i wodospad. Jeszcze kilka metrów i będę mógł z góry podziwiać wspaniałe widoki. Jeszcze tylko przejście pod wodospadem i.... Droga się urywa. Ściana. Któryś z architektów tego przejścia musiał mieć niezły ubaw gdy to zaplanował. Diabelski pomysł zakończenia drogi dokładnie pod wodospadem. Cały mokry wycofuję się i patrzę w górę z niedowierzaniem. Ale przecież na górze są ludzie. Jakoś tam musieli dojść. Zagadka wyjaśniła się chwilę później. Okazuje się, że można spojrzeć na wodospad z góry – ale jest to zupełnie inna trasa. Trzeba wrócić do miasteczka i obejść go dookoła schodząc po rozhuśtanych mostach na dół. Ścieżka mogłaby być tylko jedna, ale z niewiadomych przyczyn podzieloną ją na dwie. Ktoś powie: żeby zarobić. Ale wstęp tutaj to półtorej dolara. Za takie atrakcje w Chinach płaci się co najmniej 20USD. Zresztą cały ten Pailon del Diablo nie jest jakoś szczególnie oznaczony i żeby dojść we właściwe miejsce kilka razy trzeba było się pytać miejscowych. Niby gdzieś tam była strzałka – ale praktycznie niewidoczna. Od góry jest chyba nawet ładniejszy punkt widokowy. Zaczynamy niepozornie przy rzeczce. Towarzyszymy jej gdy się rozpędza. Wpada w spory basen, kilka zakrętów i nagle przyspiesza spadając w „Diabelski Kocioł” – bo to właśnie oznacza Pailon del Diablo. Teraz widzimy wszystko z góry. Ludzi czołgających się trasą przez którą niedawno sam przechodziłem. Rzekę i potężny wodospad do którego dochodzimy drewnianymi schodami.

Widok w dół kanionu i wodospad Pailon del Diablo
Widok w dół kanionu i wodospad Pailon del Diablo
 


Jeśli chcemy wejść pod wodospad musimy się odrobinę przeczołgać.

Zejście w stronę Pailon del Diablo
 


Widok z mostu
 




Ekwador obfituje w wspaniałe przykłady awifauny.



Jedna z lokalnych agencji turystycznych
 


Po południu jeszcze chwilka na Case del Arbol. Drewniany domek przy którym przymocowane są dwie huśtawki z których wykonuje się potężny wymach nad przepaścią. Stąd też widać wspaniały wulkan Tungurahua. My jednak nie mieliśmy dziś tyle szczęścia. Otaczają nas gęste chmury i na wulkan będę musiał poczekać do następnego razu. Nie mamy tak dużo czasu w Banos. Jednak jeśli się go ma – spędzić tutaj można spokojnie dwa tygodnie czyniąc z Banos bazę wypadową na wulkany, do puszczy amazońskiej lub po prostu imprezując w mieście.

Casa del Arbol
Huśtawki przy Casa del Arbol
Wspaniały dzień uczciliśmy lokalnym rumem z colą. Najprostszym i najskuteczniejszym drinkiem tych szerokości geograficznych. Zero siedem to jednak sporo jak na takie drobne, eteryczne stworzenia jak ja i Baśka, więc Banos nocą wirowało, jedzenie z lokalnych wózków smakowało jak nigdy wcześniej a ludzie wokoło byli wyjątkowo zabawni. Na szczęście topografia miasta jest na tyle prosta, że nawet po omacku można trafić z powrotem do hotelu. Tak więc – aparaty w dłoń i w drogę.
 
Ja przy wyjeździe z Ekwadoru

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz