Banos to mekka backpakerowców i
miłośników aktywnego wypoczynku. Nie dość, że pięknie umiejscowiona (możesz
spać podziwiając wodospady, wulkany, lasy lub lokalną imprezownię) to miejscowi
zorganizują Ci prawie każde zajęcie jakiego sobie zapragniesz. Skoki bungee,
ziplining, rowery, wspinaczka na wulkany, spacer pod wodospadem, huśtawka nad
przepaścią. Dla tych którzy wolą odpoczynek znajdują się tutaj dziesiątki spa,
masażystów oraz gorące źróda. Trzeba korzystać, bo taniej w Ameryce Południowej
już nigdzie nie będzie. Widok tryskającego lawą wulkanu za 10 USD (lub jeśli
chce Ci się przejść kilka km pod górkę to za darmo)? Tego nie ma nigdzie na
świecie i już nigdy nie będzie.
Banos jest świetne również pod
względem bazy hotelowej. Jest ich dużo, tanich i praktycznie same „podchodzą”
pod nasz nos. Nasz przyszedł w postaci przemiłego starszego pana, który dał nam
zniżkę na wstępie i zaprowadził do swojego hotelu. Lubię takich ludzi. Troszczą
się o własny biznes i wolę zapłacić takiemu nawet trochę więcej niż targować
się z jakąś ponurą babą, która woli w pracy oglądać kolumbijskie telenowele niż
rozmawiać z klientami.
Wycieczka do Pailon del Diablo to
strzał w dziesiątkę. Piętnastominutowa jazda z lokalnego dworca i krótki
treking prowadzi do wodospadu i punktu widokowego. Jakieś dziewczęta po drodze
śmieją się do mnie ostrzegając, że będzie ciężko. Ale co może być tak trudnego
na odcinku jednego kilometra?
Wodospad już z oddali głośno
huczy. Idziemy wyżej i wyżej. W końcu droga robi się tak niska i wąska, że
muszę iść na kolanach. Wszędzie mokro a 30 centymetrów dalej
kilkudziesięciometrowa przepaść. Jednak dla takich widoków – naprawdę warto.
Moim celem jest most który widzę wysoko u góry. Musi być wspaniały widok na
dolinkę i wodospad. Jeszcze kilka metrów i będę mógł z góry podziwiać wspaniałe
widoki. Jeszcze tylko przejście pod wodospadem i.... Droga się urywa. Ściana.
Któryś z architektów tego przejścia musiał mieć niezły ubaw gdy to zaplanował.
Diabelski pomysł zakończenia drogi dokładnie pod wodospadem. Cały mokry
wycofuję się i patrzę w górę z niedowierzaniem. Ale przecież na górze są
ludzie. Jakoś tam musieli dojść. Zagadka wyjaśniła się chwilę później. Okazuje
się, że można spojrzeć na wodospad z góry – ale jest to zupełnie inna trasa.
Trzeba wrócić do miasteczka i obejść go dookoła schodząc po rozhuśtanych
mostach na dół. Ścieżka mogłaby być tylko jedna, ale z niewiadomych przyczyn
podzieloną ją na dwie. Ktoś powie: żeby zarobić. Ale wstęp tutaj to półtorej
dolara. Za takie atrakcje w Chinach płaci się co najmniej 20USD. Zresztą cały
ten Pailon del Diablo nie jest jakoś szczególnie oznaczony i żeby dojść we
właściwe miejsce kilka razy trzeba było się pytać miejscowych. Niby gdzieś tam
była strzałka – ale praktycznie niewidoczna. Od góry jest chyba nawet
ładniejszy punkt widokowy. Zaczynamy niepozornie przy rzeczce. Towarzyszymy jej
gdy się rozpędza. Wpada w spory basen, kilka zakrętów i nagle przyspiesza
spadając w „Diabelski Kocioł” – bo to właśnie oznacza Pailon del Diablo. Teraz
widzimy wszystko z góry. Ludzi czołgających się trasą przez którą niedawno sam
przechodziłem. Rzekę i potężny wodospad do którego dochodzimy drewnianymi
schodami.
|
Widok w dół kanionu i wodospad Pailon del Diablo |
|
Widok w dół kanionu i wodospad Pailon del Diablo |
|
Jeśli chcemy wejść pod wodospad musimy się odrobinę przeczołgać. |
|
Zejście w stronę Pailon del Diablo |
|
Widok z mostu |
|
Ekwador obfituje w wspaniałe przykłady awifauny. |
|
Jedna z lokalnych agencji turystycznych |
Po południu jeszcze chwilka na
Case del Arbol. Drewniany domek przy którym przymocowane są dwie huśtawki z
których wykonuje się potężny wymach nad przepaścią. Stąd też widać wspaniały
wulkan Tungurahua. My jednak nie mieliśmy dziś tyle szczęścia. Otaczają nas
gęste chmury i na wulkan będę musiał poczekać do następnego razu. Nie mamy tak
dużo czasu w Banos. Jednak jeśli się go ma – spędzić tutaj można spokojnie dwa
tygodnie czyniąc z Banos bazę wypadową na wulkany, do puszczy amazońskiej lub
po prostu imprezując w mieście.
|
Casa del Arbol |
|
Huśtawki przy Casa del Arbol |
Wspaniały dzień uczciliśmy
lokalnym rumem z colą. Najprostszym i najskuteczniejszym drinkiem tych
szerokości geograficznych. Zero siedem to jednak sporo jak na takie drobne, eteryczne
stworzenia jak ja i Baśka, więc Banos nocą wirowało, jedzenie z lokalnych
wózków smakowało jak nigdy wcześniej a ludzie wokoło byli wyjątkowo zabawni. Na
szczęście topografia miasta jest na tyle prosta, że nawet po omacku można trafić z powrotem do hotelu. Tak więc – aparaty w dłoń i w drogę.
|
Ja przy wyjeździe z Ekwadoru |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz