sobota, 28 lutego 2015

Honduras - Choluteca

Z Las Penitas jeszcze raz wróciłem do Leon bo po prostu nie było innego wyjścia. Prowadzi tutaj jedna droga. Z Leon szybko do przejścia z Hondurasem a że z plaży zwlokłem się stosunkowo późno nie powojuję dziś z odległościami. Niedaleko za granicą zatrzymałem się w Choluteca i chyba byłem jedynym białym w całej miejscowości. To mi odpowiada. Zresztą szybko chciałem przejechać Honduras bo Salwador i Gwatemala wydawały mi się ciekawsze. Miałem w planach jeszcze stolicę, ale ktoś mi powiedział w autobusie, że będzie tam zimno więc odpuściłem.

Choluteca to około stutysięczne miasto w którym zdecydowanie czuć "powiew" zachodniego kapitalizmu. Wszędzie amerykańskie sieciówki: Wendy's, KFC, McDonalds. Ale są i lokalne knajpki gdzie przesiadują starsi panowie sącząc piwo. Oczywiście obowiązkowo trzeba o taką zahaczyć. Na samym środku dużego skrzyżowania jest jeszcze mała dyskoteka. W zasadzie speluna z muzyką ale schodzą się tutaj okoliczni pięćdziesięcioletni "nastolatkowie" którzy liczą na poderwanie młodszych (nie zawsze pięknych) kobiet. Wypiłem dwa piwa obserwując tańce za które w Polsce jeszcze palą na stosach i wróciłem odpocząć.

Rankiem wyskoczyłem w poszukiwaniu żeru i zostałem zaczepiony przez dwóch lokalnych pijaczków. Przynajmniej tak mi się zdawało bo lokalnym pijaczkiem był jedynie jeden z nich a drugi - najwyraźniej poważnym biznesmenem. Postawił mi nawet śniadanie i nawet nie chciał słuchać odmowy. Był tak zachwycony spotkaniem Polaka, że musiałem poświęcić chwilę i porozmawiać z tymi dwiema osobliwymi postaciami. Ze trzydzieści razy powtarzał: "Polak, tutaj w Choluteca. Niemożliwe". Musiałem potwierdzić swoją tożsamość paszportem.

"Lokalny pijaczek" był najwyraźniej "króliczą łapką" biznesmena. Ten drugi utrzymywał, że jak tylko się we dwójkę spotykają to on zawsze wygrywa na loterii. Podobno nawet kilka tysięcy USD. Stawia na numer 31. Ponieważ tak nazywa swojego przyjaciela. Przyjaciel ma dłoń z odciętym małym palcem. Być może nie ma go od urodzenia. Zatem 4 palce. Dokładnie: trzy palce i kciuk. Trzy i jeden. Trzydzieści jeden. Rozmawiamy a "trzydziestka jedynka" dolewa mi spore ilości tequili do soku. Pomimo miłego towarzystwa i rozmowy muszę uciekać. Gdybym został pół godziny dłużej ciężko byłoby trafić z powrotem na dworzec  Dziś nie mam okazji przekonać się czy trzydziestka jedynka ponownie była szczęśliwa. Kieruję się do Salwadoru.






niedziela, 22 lutego 2015

Rivas, Managua, Leon i Las Penitas

Transport do Managua udało się trafić idealnie. Kilka kroków od "hotelu" stał autobus a kierowca donośnym głosem nawoływał: Managua! Managua!. Pozbierałem więc fakty do kupy i wsiadłem.

Jedziemy na północ wzdłuż pięknego jeziora Nicaragua. Czarne wody kontrastują z lazurowym niebem a w samym centrum jeziora majestatycznie wznoszą się dwa piękne wulkany – Concepcion i Maderas. Siadam z przodu i rozmawiam chwilę z bileterem. Wypytuję o aktywne wulkany ale niestety znowu nie będę miał szansy zobaczyć żadnego plującego lawą. Pokazuje mi za to kilka w oddali i jeden zupełnie niedaleko z unoszącym się z krateru dymem. Kierowca również dołącza się do bycia przewodnikiem i za każdym razem jak pokazuje coś ciekawego zwalnia bym spokojnie mógł porobić zdjęcia. W zasadzie większość osób wokół mnie coś mi doradza, wymienia ciekawe miejsca. Nie można się nudzić. Ja też jestem dla nich rozrywką bo w końcu - gdzie ta dziwna kraina zwana Polską się znajduje? Gdybym opowiadał tutaj, że w polskich rzekach płynie piwo a po łąkach biegają jednorożce też by mi wierzyli.





Krótki postój w Rivas. Ale skoro i tak nie płynę na wyspę by wspiąć się na wulkan nie ma sensu zostawać dłużej. Kilka rzeczy trzeba zostawić na następny raz. Kierowca tylko szybko wymienia pasażerów na przystanku i ruszamy w dalszą trasę.






Dzisiejszego dnia chcę nadgonić zwiedzanie ponieważ liczę na szybkie dotarcie do Gwatemali i wyrobienie tam wizy do Indii. Odpuszczam Bangkok bo - choć nie można się tam nudzić to na wizę będę musiał czekać nawet ponad 8 dni. W Gwatemali podobno 3-4 robocze. Nie tracę czasu na knajpy i posiłki. Zresztą tutaj nikt z głodu nie umrze nawet gdyby zamieszkał w autobusach. W każdej większej miejscowości na krótką chwilę wsiadają do autobusu kobiety (i mężczyźni) sprzedające empanady, kanapki, przekąski i picie. Odpalają część kierowcy za możliwość sprzedaży w autobusie i zarabiają na wygłodniałych pasażerach. Uczciwy układ i każdy jest szczęśliwy. Najbardziej Ci, którzy nie mieli czasu na przyzwoite śniadanie. Przed samą Managuą wojsko zatrzymuje nasz autobus i przeprowadza losową kontrolę na wypadek ewentualnych zamachów. Znów bardzo sprawnie i szybko. Jedna kobieta trochę wystraszona pyta czy to norma. Tak, tak - norma. Przecież wojskowi muszą coś robić i stwarzać pozory że są potrzebni. Po niedługim czasie docieramy do stolicy na typowy w tych szerokościach geograficznych dworzec - stare autobusy z milionem obrazków przedstawiających świętych i napisów w stylu "Jezus mnie prowadzi" (choć w sumie nie przypominam sobie żeby był znany z bycia dobrym kierowcą), dziesiątki knajpek, riksiarzy, sprzedawców i taksiarzy. Gwar i kolory mieszające się z parkingowym kurzem. Managuę też traktuję po macoszemu. Krótki spacer. Coca-Cola i po chwili znajduję transport do znacznie ciekawszego miejsca - Leon.







Leon to piękne, niewielkie miasteczko z kolonialną zabudową, kolorowymi budynkami i olbrzymią katedrą (Cathedral of Mary’s Assumption) w centrum. Ciekawostką jest położony niedaleko jeden z najmłodszych na Świecie wulkanów - Cerro Negro (data urodzenia 1850 rok). Korzystam z tego, że transport w stronę oceanu jest po drugiej stronie miasta i robię sobie wycieczkę miastopoznawczą z plecakiem na... plecach (bo gdzieżby indziej).










Do Las Penitas jedziemy najpopularniejszym krótkodystansowym transportem w Ameryce centralnej czyli przerobionym szkolnym amerykańskim autobusem. Jako, że ostatnimi czasy ciężko było z prysznicem, dziś wieczór postanowiłem pójść na całość i wybrałem największą "wannę" z możliwych czyli Ocean Spokojny. W końcu znalazłem przyjemny domek na plaży. Duża sala na otwartym powietrzu. Kilka kroków do wody. Wieczorami kąpiele i ogniska. Na kolację świetnie usmażona ryba i piwo. I cały ocean tylko dla mnie. Po zmroku nie widzę, żeby ktoś się kąpał. Może jest zbyt ciemno by zobaczyć ale raczej jestem sam. Zatem lokalne piwo i do wody. Wiem, że nie powinienem namawiać do złego ale alkohol tylko w celach prewencyjnych. Do zabijania bakterii i odstraszania rekinów. Rekiny nie znoszą alkoholu. To fakt powszechnie znany. Czy kiedykolwiek słyszeliście o pijanym rekinie wracającym o czwartej nad ranem do domu? Czy kiedykolwiek słyszeliście o rekinie który znęcałby się po pijaku nad swoją żoną albo zaniedbywał dzieci? To dlatego że rekiny to stuprocentowi abstynenci i nigdy nie tknęliby ofiary która choćby leżała w pobliżu alkoholu. Zatem z zupełnym spokojem wskakuję po raz kolejny do wody i zmagam się z dwumetrowymi wspaniałymi falami a resztę wieczoru spędzam na rozmowach z Fatimą - właścicielką domku i pokręconym hipisem, który opowiada dziwne rzeczy i sam siebie do końca nie rozumie.
















Penas Blancas - Granica z Nikaraguą

Na północ od La Fortuny i wulkanu Arenal pogoda i krajobraz diametralnie się zmienia. Momentalnie znikają chmury a roślinność wydaje się być bardziej sucha i miejscami brązowa. Jadę późnym popołudniem podziwiając spowite chmurami stożki wulkanów i zielone pola z wyrastającymi gdzieniegdzie palmami. Rozmawiając z kierowcą i wpychając się na siedzenie obok by porobić zdjęcia.

Na granicę Kostaryka-Nikaragua docieram dosyć późno. Sama odprawa to kilkanaście minut ale niestety o tej porze na północ już nic nie jedzie. Zostaję więc w jedynym hotelu - kantynie dla kierowców ciężarówek na samej granicy. Z samego przejścia mam w pamięci jedynie czerwone światła ciężarówek i unoszący się nad drogą pył. Kobiety na granicy ostrzegają, żeby samemu nie chodzić nocą choć wszędzie w zasięgu wzroku mam policjantów lub ochronę. Jednak uważam. Mijam kilka posterunków i mur. Przez ulicę przetoczył się wielki niczym niedźwiedź miejscowy nie zwracając na mnie uwagi. Pewnie gdyby się potknął, upadł na mnie i mnie zmiażdżył również by tego nie zauważył. "Hotel" w którym się zatrzymuję to nadużycie tego słowa. Niski standard i mała cena. 


Prowadzony przez dwóch transwestytów i kilka nadgryzionych zębem czasu prostytutek. Na górze speluna z wyjątkowo głośną szafą grającą oraz sale z stołami bilardowymi. Na dole kilka pokoików, które zazwyczaj w takich miejscach wynajmuje się "na godziny" lub jak ktoś jest wyjątkowo napalony - "na minuty". Niestety paszport muszę zostawić "na recepcji" - a raczej w szufladzie za barem. Nie lubię się tak z nim rozstawać szczególnie w podejrzanych miejscach ale nie ma wyjścia. Do pokoju prowadzi mnie jedna z "pracownic" i nie bardzo rozumie, że ja tutaj zostaję jedynie by się przespać. Wypraszam ją z pokoju po czym wracam na górę do kantyny. W kantynie zawsze można coś zamówić do jedzenia i wypić. A piwo w Nikaragui jest tanie. I dobrze bo kilka łyków na szczęście podwyższa standard i zaczyna się robić znośnie. Michelle czy Michael - jeden z "chłopców" prowadzących lokal okazuje się zupełnie miłą osobą. Dosiada się i chwilę rozmawiamy o Polsce i Nikaragui. Śmieje się z kobiet, które tutaj pracują i znacząco mruga w ich stronę. Okazuje się, że miejsce to jest odrobinę bardziej kulturalne niż myślałem na samym początku. Jeszcze tylko kilka chwil z chłopakami przy bilardzie i znikam spać. Dzisiejszy dzień był bardzo męczący...




Nie wiem czy to twarde jak skała łóżko czy pięć walk które stoczyłem podczas śniącego mi się fight-clubu ale obudziłem się bardziej zmęczony niż poszedłem spać. Na szczęście wspaniała pogoda i perspektywa porządnego prysznica wieczorem nastraja mnie pozytywnie więc wstaję wcześnie i ruszam w drogę. Paszport przynosi mi uśmiechnięty drugi transwestyta z fryzurą a'la lata 80-te i wyglądem Davida Lee Rotha życząc udanej podróży. Z wyrazu twarzy odczytuję, że noc miał znacznie bardziej udaną niż ja. W końcu prostytutek w tym przybytku było dużo mniej niż kierowców ciężarówek...

San Jose i La Fortuna

Stolica Kostaryki - San Jose to tylko przystanek w drodze do La Fortuna gdzie mam nadzieję na plujący lawą wulkan Arenal. San Jose nie jest ciekawe ani piękne. Taka byle sobie mieścina która na bycie stolicą zasłużyła jedynie przez położenie w samym centrum kraju.






Do La Fortuny kilka godzin. Jednak z każdą z nich robi się coraz bardziej ponuro i wilgotno. Kiedy docieramy do La Fortuna zaczyna lać a wulkan, który normalnie góruje nad miastem jest wulkanem niewidocznym. W tym roku nie mam szczęścia do wulkanów...

piątek, 20 lutego 2015

Puerto Viejo

Puerto Viejo. Niedaleko granicy Panama-Kostaryka. Sama przeprawa do Kostaryki była ciekawa. Noc spędziliśmy w hotelu w Almirante. Zupełnie zapomniana mieścina z jednym hotelem, który wszyscy wydawali się znać. Później szybko w kierunku granicy piękną, kŕętą drogą przez puszczę. Najpierw dwie małe budki. Dalej dziurawy most i jeszcze jedna mała budka. Szybki transport do Perto Viejo i można poczuć tropikalne wybrzeże. Zadziwiające jak szybko w tych szerokościach poruszamy się pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem. Godzina drogi i możemy kąpać się w losowo wybranym oceanie.

Puerto Viejo jest turystyczne i owszem, ale w wyjątkowo spokojny sposób. Tak naprawdę roi się tutaj od knajpek i barów ale białych twarzy jakby nie widać. Kilka kroków do oceanu. Kilka kroków do hotelu i na przekąskę. Niestety żeby znaleźć łóżko trzeba było odrobinę poszukać ale trafiła się mała prywatna dżungla. Hamak na tarasie. Rano kolibry a wieczorem ze swej nory wychodził sporej wielkości krab. I oczywiście nocne pływanie. Nie wiem czy sprzedawca w jednym sklepie naigrywał się, czy mówił prawdę o rekinach ale staraliśmy się daleko nie zapuszczać. Wiadomo że rekiny tak rzadko atakują ludzi jak kanarki ale jednak ciemność, pustka wokół i cisza podpowiadają żeby uważać. Alternatywą był za to karaibski rum i najprostszy drink jaki istnieje "cuba libre".










Drink ten świetnie odstrasza komary ale powoduje też, że chrapiące osoby chrapią jeszcze bardziej. Taką osobą jest Baśka. Nie wiem czy tylko ja tak mam ale jak słyszę chrapanie to w pierwszym momencie myślę o dużej, operowanej przez dwóch drwali pile do drzewa (na szyi chrapiącego) później delikatniej - o plastikowej torbie na twarzy. Niestety nie do końca te metody rozwiązują problem. To znaczy rozwiązują ale być może za bardzo a ja jestem człowiekiem, który szuka idealnych, dopasowanych do potrzeb efektów. Jak na przykład wiertarka lub odrobina superglue. Przecież nie ma problemów które by superglue nie rozwiązał... Delikatne potraktowanie paralizatorem lub wiadro wody też mogą szybko wpoić pewne zachowania. Jednak Baśka niestety już jutro wyjeżdża. Tym razem więc jej daruję.


Puerto Viejo to czas na relaks. Kto chce może ruszyć do dżungli w poszukiwaniu ptaków i leniwców. Kto chce może spróbować szczęścia w spotkaniu z żółwiem morskim. Kto chce może oczywiście pływać. Ja postanowiłem pohuśtać się na hamaku i skorzystać z bliskości oceanu. Zatem dziś ciekawie nie będzie. Jedynie kilka zdjęć.