sobota, 31 stycznia 2015

Armenia w Kolumbii i Dolina Cocora



Do Armeni przyjechaliśmy późno. Armenia wygląda dokładnie tak jak kojarzy się jej nazwa. Kilka podrzędnych hoteli z wejściami za kratami. Sporo niewielkich spelun. Bezdomne psy będące lokalną bronią biologiczną. Głośne krzyki zapijaczonych chłopców po pięćdziesiątce, którzy właśnie przeżywają swoje pięć minut. Lepiej się tutaj nie włóczyć wieczorami. Ale nocą wszystko wygląda szaro i brzydko. Szczególnie jeśli się jest wymęczonym.

By dotrzeć do doliny Cocora najpierw udajemy się do Salento. To znacznie przyjemniejsza miejscowość. Maleńka i kolorowa. Stąd odjeżdżają jeepy do parku narodowego. Każdy ruszający na treking wie, że należy przede wszystkim zabezpieczyć się w żelazne racje wody. Ja przypadkiem wybrałem dziwny napój, którego nie znałem wcześniej o wdzięcznej nazwie „Pony”. Wyglądał jak Coca Cola i miałem nadzieję, że podobnie smakuje lecz jak się wkrótce okrutnie przekonałem byłem w błędzie. Tak naprawdę trudno opisać jak smakowało – jakby piwo korzenne czy kwas chlebowy, ale bardzo słodkie i z dziwnym posmakiem. Nie ma jednak tego złego jak to mawiają starzy i doświadczeni Indianie. Litrowa butelka starczyła na 7 godzin dosyć męczącego trekingu.




Kościół przerobiony na supermarket. Armenia
Dolina Cocora jest częścią Parku Narodowego Los Nevados i słynie z olbrzymich, dorastających do 60 metrów palm woskowych (Ceroxylon quindiuense). Rzeczywiście – już na samym wstępie mamy okazje takowe zaobserwować. Są naprawdę gigantyczne. Porastają okoliczne wzgórza i doliny. Ruszyliśmy w trasę – jednak nie bezpośrednio w kierunku doliny gdzie rośnie największa ilość palm, ale troszkę bardziej zróżnicowaną trasą w kierunku Casa de los Colibros. Jak się później okaże wybór był nieprzemyślany ale idealnie trafiony. Ścieżka malowniczo wije się dnem doliny by następnie zaprowadzić nas do gęstego lasu. Idziemy wzdłuż rzeki co jakiś czas przekraczając ją na chwiejnych mostkach. Przed nami drepta grupka biologów z Kanady. Mają tutaj kurs terenowy. Zazdroszczę. Gdy ja studiowałem takich kursów jeszcze nie było a właśnie dlatego biologia mnie tak pociągała. Zacząłem jeździć sam i kilka razy o mało co nie wyrzucono mnie ze studiów bo zapomniałem o jednych czy drugich ćwiczeniach. Teraz profesorowie na moim wydziale prowadzą takie kursy – w Ekwadorze, w Kolumbii, w Maroku i pewnie w kilku innych miejscach. Pomagają studentom w zdobyciu środków na wyjazd, znajdują najtańsze bilety. Zazdroszczę.










Chwilę rozmawiam z jedną studentką ale szybko zjawia się jej chłopak dyskretnie odciągając ją na bok. Zawsze się zastanawiam czemu tak różnie wyglądający i zachowujący się ludzie są ze sobą. Podejrzewam, że kobiety muszą wyczuwać jakąś zgodność tkankową albo coś w tym rodzaju i trzymają takiego na wypadek ewentualnego przeszczepu nerki czy wątroby w przyszłości jednocześnie rozglądając się za ciekawszymi partiami.

Do tej pory było łatwiutko, ale kilka kilometrów przed „Domem Kolibrów” ścieżka zaczyna iść dosyć ostro pod górę. Nasz cel – dom kolibrów i z powrotem. Dzień obfituje w widoki i jesteśmy szczęśliwi na myśl o prysznicu następnego dnia w Bogocie (planujemy przejazd nocą). Na sam koniec szybkie tempo i docieramy do upragnionego domku. To już część rezerwatu Acaime. Za wejście musimy zapłacić jakieś drobne dolary, ale w cenie zawarty jest łyk najsmaczniejszej Coca-Coli na Świecie. Nazwa miejsca powstała nieprzypadkowo. Tutaj naprawdę jest zatrzęsienie kolibrów. Właścicielka mówi że mają ich tutaj 10 gatunków, a w całej Kolumbii – 143. Mi udało się zaobserwować jedynie trzy. Ale co to za obserwacje. Kolibry fruwają nad moją głową muskając mnie skrzydłami i zupełnie nic nie robią sobie z wycelowanych w ich głowy aparatów. Nic do tego stopnia, że zbliżyć je można na odległość kilku centymetrów. Założę się, że kolibry uwielbiają kawę. Nawet trochę przyniosłem ze sobą i chętnie bym się podzielił ale właścicielka posesji nie okazywała żadnych oznak poczucia humoru i tylko krzywo na mnie spojrzała. Może i dobrze. Te małe szalone, niewyżyte gnojki nie mogą usiedzieć na jednym miejscu. Po kawie nie miałbym najmniejszych szans na zdjęcia.









Też myślicie, że samica to ta po prawej?
 




Teraz na poważnie. Zasiedzieliśmy się. Kolibry są przepiękne. Hipnotyzują. Nie można oderwać od nich wzroku i wydaje się, że jeszcze chwilę posiedzimy to zaczną siadać nam na ramionach. Przypadkiem zauważyłem mapkę narysowaną na domku – jasno z niej wynika, że jeśli wrócimy się odrobinę, a następnie odbijemy w górę, przejdziemy przełęcz to uda nam się przejść całą dolinę i wrócimy do miejsca z którego przyszliśmy, ale inną trasą. Szybka decyzja i idziemy. Po drodze spotykamy kilku Kanadyjczyków, którzy twierdzą, że droga, którą wybraliśmy prowadzi jedynie do jednej farmy i stamtąd będziemy musieli wrócić. W dodatku podobno mieszkają tam „niezbyt przyjaźni ludzie”. Prowadzony podstawową zasadą dotyczącą zaufania, która brzmi: NIE UFAJ NIKOMU idziemy jednak dalej i szybko odkrywamy jak bardzo Kanadyjczycy byli w błędzie.

Na samym szczycie góry znajdujemy tabliczkę z opisem Cocora – 5km. Tutaj zaczyna się jedna z najpiękniejszych tras jakie w życiu pokonałem. Po kilku zakrętach zaczynamy schodzić do doliny. Na lewo odbija ścieżka – pewnie na jakiś punkt widokowy. Nie spodziewałem się niczego niezwykłego, ale oczywiście odbiłem i ... stanąłem jak wryty.
Przede mną rozpościerał się fantastyczny widok, którego nawet gdybym chciał nie mógłbym sobie wyobrazić. Wokół mnie gigantyczne palmy. Po lewej, wśród chmur szczyt góry śnieżnej St. Isabel. Nade mną błękitne niebo. Pod stopami olbrzymia, zielona dolina i prześwitujące przez chmury chylące się ku zachodowi Słońce, które dodatkowo podkreśla pięknie wyrzeźbione stoki. W takim miejscu mógłbym zostać. Leżeć na ziemi obserwując zmieniający się nieustannie krajobraz. Pozwoliliśmy sobie na dłuższą przerwę.




 
 













Punktów takich było jeszcze kilka, ale pierwszy zdecydowanie robiący największe wrażenie. Cocora nie rozczarowuje również jeśli chodzi o zwierzynę. Nie licząc drobnych owadów które nieustannie bombardowały moją twarz już podczas powrotu widzieliśmy tutaj co najmniej kilkadziesiąt gatunków ptaków w tym bardzo rzadkie papugi żółtouche (Ognorhynchus icterotis). Na sam koniec trekingu przechadzamy się jeszcze samym środkiem lasu palmowego na samym dnie doliny. Spotykamy jeszcze grupkę młodzieży. Idą w nasza stronę. Cisza. Patrzą tylko. Więc głośno mówię: „Hola”. Hola, hola – rozlega się z każdego gardła i śmiechy i kilka okrzyków „I love You” z czego – jestem pewien co najmniej trzy rzucone były w moim kierunku męskim głosem. Wymęczeni docieramy do końca trekingu. Ja szczęśliwy podwójnie. Jestem prawdopodobnie pierwszą od długiego czasu osobą która pokonała tę trasę w japonkach.

Miejsce z którego ruszaliśmy teraz wydaje się wymarłe. Wszystkie budki zamknięte. Nie ma samochodów. Nie ma światła. Zaczynam mieć złe przeczucia, jednak jak tylko dochodzimy na miejsce na ławce siedzi kilka osób. Podobno zadzwonili po transport i jeśli chcemy – możemy z nimi ruszyć. Mieliśmy dużo szczęścia – ponieważ, jak się okazało – był to ostatni samochód jaki odjeżdżał tego dnia z doliny Cocora i gdybyśmy spóźnili się 7 minut – czekała by nas długa droga na nogach i prawdopodobnie spóźnilibyśmy się na ostatni autobus z Salento do Armeni.
Teraz tylko wspaniała kolacja w jednym z barów w których wczoraj tak świetnie bawili się miejscowi a który dzisiaj jest wyjątkowo przyjazny i jedziemy nocą do Bogoty. Po drodze na dworzec jeszcze nadmiar uprzejmości ze strony lokalnego żula. To miłe ale nie lubię się obściskiwać z nieznajomymi. Zamiast uścisku dłoni – wolę żółwika. Wiem, że czasami należy dać kredyt zaufania na samym początku znajomości, ale jakoś byłem przekonany, że akurat ten przemiły pan nie ma w zwyczaju mycia dłoni po wyjściu z ubikacji...

Ipiales i Las Lajas



Przejście z Kolumbią było dużo łatwiejsze niż przypuszczałem. Nie powitano nas chlebem i kokainą jak niektórzy zapewniali, choć jeden miejscowy właśnie na przejściu próbował opchnąć mi grama za 5 USD. Spotkaliśmy nawet kilka dziewcząt wracających z Kolumbii do Ekwadoru. Całe i zdrowe, zupełnie bez dziur i wycieków. Przynajmniej tych widocznych na zewnątrz. Było już dosyć późno, więc nie planowaliśmy jechać dalej – jedynie do pierwszego miasta za granicą. Ipiales. Wymiana pieniędzy, krótki spacer i sen. Nigdy bym nie przypuszczał, że w tropikach będzie tak zimno ale Ipiales jest wysoko. Noce bywają bardzo zimne. Krótki rękaw już nie wystarcza (za to klapek jeszcze nie odpuszczam – gdyby ktoś się pytał – mówię, że w Polsce zmieniamy klapki dopiero na buty z rakami – jak spadnie śnieg).

Ipiales jest niewielką mieściną, zupełnie bez znaczenia turystycznego jednak niedaleko znajduje się Las Lajas. Niezwykłe sanktuarium (pełna nazwa jak to lubią w Ameryce Południowej brzmi El Santuario de la Virgen del Rosario de Las Lajas en Ipiales), gdzie ciągną całe tłumy wierzących. Według legendy, i tylko legendy – bo nigdy nie zostało to potwierdzone w jakikolwiek sposób (jak zresztą żaden „cud”, duch czy inne paranormalne zjawisko, jeśli ktoś twierdzi inaczej i ma niezbite dowody - proszę o kontakt - podzielimy się milionem Euro) głuchoniememu dziecku ukazała się Maryja, po czym dziecko odzyskało mowę. Podobno później w jaskini znaleziono malowidło stworzone bez farb i pigmentów. Niestety mój skromny umysł nie potrafi sobie tego czegoś wyobrazić. Najpierw, więc wybudowano kapliczkę, później kościół i sanktuarium. Muszę przyznać, że jest to niezły biznes. Jeden cud, którego nikt nie może potwierdzić i mamy utrzymanie na kilkaset lat. Miliony wyleczonych przy pomocy nowoczesnej medycyny i szczepionek – a nauka nadal traktowana jest jak czarna magia. Jestem sam czy ktoś jeszcze nie potrafi nadążyć za tą pokrętną logiką? Nie mniej jednak – jest to nasz cel na dzisiaj.

W samym centrum Ipiales zaczepiło nas dwóch miejscowych i ostrzegało przed niebezpieczeństwem. Trochę dalej stał budzący grozę olbrzymi, czarny opancerzony samochód policyjny a jak mawia moja matka – jeśli czarne – musi być złe (dziwnym trafem aksjomat ten nigdy nie dotyczy duchownych). Jednak właśnie gdzieś tutaj miały na nas czekać pickupy w stronę Las Lajas. Zaczepiłem pierwszego lepszego pijanego miejscowego z pytaniem skąd mamy jechać. Nie wiem, nie wiem – odpowiedział rozmarzony, wywinął pirueta i poszedł za znajomymi. Nasz transport czekał pięć metrów dalej. Wciśnięto nas na pakę, na niewielką ławeczkę z kilkoma miejscowymi i tak mieliśmy jechać przez następne pół godziny. Kolumbia wydała się znacznie weselsza niż kilka minut temu.

Kolumbijska Policja
Tłumy ruszające do Las Lajas
Widok z środka pickupa
Czym jest Las Lajas? To olbrzymi kościół wybudowany w neogotyckim (lub jakiejś mieszance przypominającej gotyk) stylu na dnie olbrzymiego kanionu rzeki Guaitara kilkanaście kilometrów od centrum Ipiales. Nie przepadam za kościołami, ale ten robił wrażenie. Dziś akurat niedziela. Tłumy są więć nieziemskie. Korzystają na tym sprzedawcy (a sprzedają tutaj wszystko – różańce, balony, gitary, ubrania i zabawki – wszystko z wizerunkami świętych oraz kościoła Las Lajas), korzystają złodzieje i naciągacze (nie tylko ci z samego sanktuarium). W restauracjach smażą się kurczaki i świnki morskie. Dzieciaki a czasami również dorośli mogą sfotografować się na kolorowo przystrojonych lamach. Jednak to sprawa drugorzędna. Miejsce jest wyjątkowo malownicze. Zieleń, biel i szarości oraz dodająca uroku dramatyczna sceneria. U góry świeci Słońce. Na dole huczy rzeka. Troszkę wyżej wspaniały wodospad. W takim miejscu mógłbym mieszkać – i jeśli kiedyś kościół ten będzie na sprzedaż – przyrzekam, że go wykupię i co niedzielę zapraszał będę znajomych na imprezy. Sanktuarium obserwować można z obu stron kanionu zarówno z górnego biegu rzeki jak i dolnego. Spędzić można tutaj kilka godzin w poszukiwaniu najlepszego ujęcia. Na sam koniec zwiedzić można jeszcze niewielkie muzeum umieszczone w piwnicach budynku. Na szczęście są tutaj nie tylko dewocjonalia ale spora kolekcja sztuki prekolumbijskiej.

Szybki posiłek
Powolny posiłek dla ludzi o mocnych nerwach. Nigdy nie potrafię odróżnić - szczur czy świnka morska.
Zabawa osiąga apogeum.
Stragan
 

Kanion rzeki Guaitara
 












Podziemia kościoła, a w zasadzie nie podziemia a olbrzymie słupy służące jako podstawa platformy.
 

Tak. To jest symbol kobiecych piersi.
 



Jest kościół - zatem musi być straszenie śmiercią.
 


Las Lajas zobaczone. Możemy ruszać dalej. Nie przewidywaliśmy jednak, że samo poruszanie się po Kolumbii będzie w tym czasie delikatnie mówiąc utrudnione. Przy samym sanktuarium zaczęło się od walki o taksówkę do dworca. Obecny był oczywiście „maestro” zajmujący się wyszukiwaniem taksówek i przydzielaniem do nich pasażerów. Jednak jak łatwo było się domyślić – w pierwszej kolejności zapełniał te które jechały najdalej i z których najprawdopodobniej miał największy zysk. Grzecznie musieliśmy go więc poprosić o załatwienie nam kolejnej, a pasażera który wpychał się na moje miejsce jeszcze grzeczniej musiałem „wyprosić” z auta. Czasami trzeba mocniej wtopić się w kulturę i zachować jak miejscowy. Kolejny problem czekał na dworcu. Podobno przez karnawał, czy jakieś inne imprezowe dni nie było dostępnych miejsc w żadnym autobusie. Dopiero za trzy dni. Ewentualnie taksówka za niebotyczną sumę. Ruszyliśmy więc etapami – pierwszy do Pasto. Tutaj tylko nocleg jednak - co to był za hotel. Zaprowadził nas do niego miejscowy „Pan Heniek” i był to strzał w dziesiątkę. Tani, czysty z  internetem. Kolejnego dnia przeprawa do Cali, ponieważ do Armeni, która nas interesowała znów nie mogliśmy dostać się bezpośrednio.







Tę trasę trzeba przejechać za dnia. Jest wspaniała. Soczysta zieleń. Piękne łąki i wspaniałe góry. Nie można oderwać wzroku od pejzaży. W Cali planowaliśmy kolejny nocleg – jednak rzutem na taśmę trafiliśmy kolejny transport do Armeni i dotarliśmy tam późnym wieczorem. Nocleg w Cali nie byłby najgorszym wyborem – szczególnie jeśli lubi się salsę. Jest to bowiem kolumbijska stolica tego tańca. Jak się podszkolę – spędzę tutaj tydzień. Jednak tym razem zdjęcia wyszperane w sieci muszą wystarczyć.

salsaforlondon.com
riojapacific.com
que.es
thehindustantimes.com