Cuenca. Pełna nazwa: Santa Ana de
los cuatro rios de Cuenca. Stare miasto w całości na liście Światowego
Dziedzictwa UNESCO. Piękna. Znów dotarliśmy wieczorem nie spodziewając się jak
nasze otoczenie wyglądać może za dnia. Częściowo odpowiedzialny za to był fakt,
że po noworocznym szaleństwie na dworcach były kilkugodzinne kolejki. Jakiś
miejscowy na szczęście pomógł w zakupie biletów i ruszyliśmy w miarę szybko. Z
Guayaquil jakieś 4 godziny i można przechadzać się po uroczych zakątkach
starego miasta. Nie wiem czy miejscowi mają jakiś odgórny nakaz ostrzegania przyjezdnych,
ale znów okazało się, że „jest niebezpiecznie”. Oczywiście słyszę to za każdym
razem i już przestałem wierzyć, że spotka mnie jakaś przygoda. Napad,
strzelanina czy choćby zwyczajne pobicie. Jest to dosyć przyjemne, gdyż
pierwszy miejscowy, którego spytaliśmy o drogę po prostu wyjechał ze swojego
garażu Land Roverem i zabrał nas do centrum pomagając wyszukać hotel. Chwilkę
poświęciliśmy na szukanie hotelu, ponieważ – jak nasz przyjaciel nas ostrzegł –
miejscowi mają gdzieś pieniądze ponieważ sporo ich krewnych pracuje w Stanach i
nie istnieje tutaj zbyt mocna konkurencja o klienta. Słowem – często mają nas
po prostu w pompie. Nie mniej jednak hotel udało się znaleźć stosunkowo szybko
– i to jaki hotel. Właścicielka ostrzegała, że niby małe łóżko, czy jedno – nie
bardzo zrozumiałem o co jej chodzi, ponieważ pokój był wielkości nawet sporego,
jak na lokalne warunki domku a w środku znajdowało się kilkanaście łóżek, trzy
olbrzymie okna i balkony. Trochę dziwne, ale trzeba korzystać. Reszta hotelu
była pięknie urzadzona z wielkim patio pośrodku, świetnie wykończona ciemnym
drewnem kontrastującym z białymi ścianami. Na dole można było sobie posiedzieć
na olbrzymich fotelach, zjeść śniadanie i porozmawiać z obsługą (lub gośćmi
hotelowymi).
|
Błękitne kopuły głównej katedry w Cuenca. |
Dziś jedynie leniwe zwiedzanie
miasta. Przechadzanie się wzdłuż kolorowych, wąskich uliczek w poszukiwaniu
ciekawych ujęć. Lokalny market, restauracje a nawet katedra (Catedral
Metropolitana de la Inmaculada Concepcion). Jest to jeden z kościołów które
tutaj zrobiły naprawdę dobre wrażenie. Olbrzymi. Podobno gdyby jej wieże
zostały wybudowane do planowanej wysokości nie byłyby w stanie unieść swojego
ciężaru. Ten ewidentny błąd architekta nie przeszkodził jednak w zdobyciu przez
katedrę palmy pierwszeństwa jeśli chodzi o zabytki w Cuenca i staniu się jej
symbolem.
|
Kwiaciarka przy Plaza de Armas |
|
Empanady |
Baśka twierdzi, że jej pierwszym
zakupem w Ekwadorze była pomadka... Szkoda – mówię – trzeba było powiedzieć to
bym Ci dał. Tak? Masz? A jaką?
Następnego dnia ruszamy do Cajas.
To park położony około 30 minut drogi od Cuenki – za to jak zapewniają
miejscowy wyjątkowo piękny. Położony na wysokości około czterech tysięcy
metrów, dziki i surowy, pełen dziekiej przyrody. Opowieści wkrótce miały się
potwierdzić. Cajas to dom dla olbrzymiego kondora andyjskiego i kolibra
giganta. Jak to w przypadku trekingów bywa – warto wybrać się w miarę wcześnie.
Wstaliśmy więc po piątej i szybko ruszyliśmy na dworzec. Trzeba wiedzieć, że
autobusy w Ekwadorze dosyć szybko podjeżdżają do platformy, po czym w miarę
szybko odjeżdżają i nawet kierowcy nie do końca orientują się z których miejsc
autobusy odjeżdżają do konkretnych miejscowości. W rezultacie czego kilka razy
przebiegliśmy dworzec tam i z powrotem zanim upewniliśmy się gdzie nasz
transport podjedzie. Kierowcy z jednej strony wskazywali nam z zupełną
pewnością autobusy po przeciwnej stronie i odwrotnie. W końcu odnalazł się
transport i w miarę szybko dotarliśmy do parku. Park rzeczywiście jest piękny.
Trochę przypomina nowozelandzkie lub tasmańskie krajobrazy. Wysokie ostro
zakończone skały, spore połacie łąk i wilgotne lasy a pomiędzy nimi strumienie
i jeziorka.
|
Park Narodowy Cajas |
Na treking wyrusza się z
położonej niedaleko drogi na Guayaquil chatki w której urzędują pracownicy parku
i bardzo chętnie służą pomocą. Jest kilka opcji trekingu – my wybraliśmy w
miarę krótki i widokowy. Oczywiście oznaczony numerem 1.
Przez pierwszą godzinę pewien
byłem, że najbliższą formą zwierzęcą jaką spotkam będzie ta w mojej kanapce.
Potem okazało się, że zjawiło się kilka drobnych ptaków i byłem
usatysfakcjonowany. Na pewno żyły też tutaj ryby, gdyż miejscowi oblegali oczka
wodne z wędkami. Niestety nie udało się wypatrzeć ani gigantycznych kolibrów,
ani kondora olbrzymiego.
Trekking jest przygodą. Na
początku dobrze oznaczony. Świetnie opisanych 29 punktów które znajdują się w
odległościach kilkudziesięciu do kilkuset metrów od siebie. W zasadzie powinno
się widzieć każdy kolejny z poprzedniego. Wkrótce okazuje się, że nie jest tak
kolorowo. Od czwartego punktu większość tabliczek jest wyrwana a ścieżka
wchodzi w las gdzie bardzo trudno ją odnaleźć. Las to nie zwykły las ale
plątanina niewielkich krzaków o wygiętych gałęziach, pomiędzy którymi miejscami
ciężko się przeciskać. Czasami trzeba się wspiąć kilka metrów w górę, czasami
spaść w dół. Treking jest rzeczywiście piękny – nie spotyka się tutaj dużo
turystów. W zasadzie nikogo się tutaj nie spotyka. Nie ma się co dziwić –
ciężko trafić na ścieżkę – więc nawet lokalni przechadzają się jedynie kilkaset
metrów z parkingu i wracają.
Autobusy z powrotem łapie się przy
niewielkim posterunku policji. Nie wszystkie się zatrzymują, więc po prostu
łapiemy miejscowego stopa, który w kilkanaście minut dowozi nas do miasta.
Wymęczeni, głodni ale z pozytywnym humorem wracamy i jeszcze raz idziemy na
miasto. Słucham „Rammstein” a cały czas słyszę „Lunch time”. Więc daję się
namówić..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz