piątek, 23 stycznia 2015

Cuenca i Cajas

Cuenca. Pełna nazwa: Santa Ana de los cuatro rios de Cuenca. Stare miasto w całości na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Piękna. Znów dotarliśmy wieczorem nie spodziewając się jak nasze otoczenie wyglądać może za dnia. Częściowo odpowiedzialny za to był fakt, że po noworocznym szaleństwie na dworcach były kilkugodzinne kolejki. Jakiś miejscowy na szczęście pomógł w zakupie biletów i ruszyliśmy w miarę szybko. Z Guayaquil jakieś 4 godziny i można przechadzać się po uroczych zakątkach starego miasta. Nie wiem czy miejscowi mają jakiś odgórny nakaz ostrzegania przyjezdnych, ale znów okazało się, że „jest niebezpiecznie”. Oczywiście słyszę to za każdym razem i już przestałem wierzyć, że spotka mnie jakaś przygoda. Napad, strzelanina czy choćby zwyczajne pobicie. Jest to dosyć przyjemne, gdyż pierwszy miejscowy, którego spytaliśmy o drogę po prostu wyjechał ze swojego garażu Land Roverem i zabrał nas do centrum pomagając wyszukać hotel. Chwilkę poświęciliśmy na szukanie hotelu, ponieważ – jak nasz przyjaciel nas ostrzegł – miejscowi mają gdzieś pieniądze ponieważ sporo ich krewnych pracuje w Stanach i nie istnieje tutaj zbyt mocna konkurencja o klienta. Słowem – często mają nas po prostu w pompie. Nie mniej jednak hotel udało się znaleźć stosunkowo szybko – i to jaki hotel. Właścicielka ostrzegała, że niby małe łóżko, czy jedno – nie bardzo zrozumiałem o co jej chodzi, ponieważ pokój był wielkości nawet sporego, jak na lokalne warunki domku a w środku znajdowało się kilkanaście łóżek, trzy olbrzymie okna i balkony. Trochę dziwne, ale trzeba korzystać. Reszta hotelu była pięknie urzadzona z wielkim patio pośrodku, świetnie wykończona ciemnym drewnem kontrastującym z białymi ścianami. Na dole można było sobie posiedzieć na olbrzymich fotelach, zjeść śniadanie i porozmawiać z obsługą (lub gośćmi hotelowymi).


Błękitne kopuły głównej katedry w Cuenca.
Dziś jedynie leniwe zwiedzanie miasta. Przechadzanie się wzdłuż kolorowych, wąskich uliczek w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Lokalny market, restauracje a nawet katedra (Catedral Metropolitana de la Inmaculada Concepcion). Jest to jeden z kościołów które tutaj zrobiły naprawdę dobre wrażenie. Olbrzymi. Podobno gdyby jej wieże zostały wybudowane do planowanej wysokości nie byłyby w stanie unieść swojego ciężaru. Ten ewidentny błąd architekta nie przeszkodził jednak w zdobyciu przez katedrę palmy pierwszeństwa jeśli chodzi o zabytki w Cuenca i staniu się jej symbolem.
 
Kwiaciarka przy Plaza de Armas
Empanady
 

Baśka twierdzi, że jej pierwszym zakupem w Ekwadorze była pomadka... Szkoda – mówię – trzeba było powiedzieć to bym Ci dał. Tak? Masz? A jaką?
Super Glue – odpowiadam (wiem, suche – ale tutaj idealnie pasowało).
 
Przed Katedrą
Lokalny market
Wnętrze Katedry
 

 






Następnego dnia ruszamy do Cajas. To park położony około 30 minut drogi od Cuenki – za to jak zapewniają miejscowy wyjątkowo piękny. Położony na wysokości około czterech tysięcy metrów, dziki i surowy, pełen dziekiej przyrody. Opowieści wkrótce miały się potwierdzić. Cajas to dom dla olbrzymiego kondora andyjskiego i kolibra giganta. Jak to w przypadku trekingów bywa – warto wybrać się w miarę wcześnie. Wstaliśmy więc po piątej i szybko ruszyliśmy na dworzec. Trzeba wiedzieć, że autobusy w Ekwadorze dosyć szybko podjeżdżają do platformy, po czym w miarę szybko odjeżdżają i nawet kierowcy nie do końca orientują się z których miejsc autobusy odjeżdżają do konkretnych miejscowości. W rezultacie czego kilka razy przebiegliśmy dworzec tam i z powrotem zanim upewniliśmy się gdzie nasz transport podjedzie. Kierowcy z jednej strony wskazywali nam z zupełną pewnością autobusy po przeciwnej stronie i odwrotnie. W końcu odnalazł się transport i w miarę szybko dotarliśmy do parku. Park rzeczywiście jest piękny. Trochę przypomina nowozelandzkie lub tasmańskie krajobrazy. Wysokie ostro zakończone skały, spore połacie łąk i wilgotne lasy a pomiędzy nimi strumienie i jeziorka.


Park Narodowy Cajas
 


 Na treking wyrusza się z położonej niedaleko drogi na Guayaquil chatki w której urzędują pracownicy parku i bardzo chętnie służą pomocą. Jest kilka opcji trekingu – my wybraliśmy w miarę krótki i widokowy. Oczywiście oznaczony numerem 1.




Przez pierwszą godzinę pewien byłem, że najbliższą formą zwierzęcą jaką spotkam będzie ta w mojej kanapce. Potem okazało się, że zjawiło się kilka drobnych ptaków i byłem usatysfakcjonowany. Na pewno żyły też tutaj ryby, gdyż miejscowi oblegali oczka wodne z wędkami. Niestety nie udało się wypatrzeć ani gigantycznych kolibrów, ani kondora olbrzymiego.




 Trekking jest przygodą. Na początku dobrze oznaczony. Świetnie opisanych 29 punktów które znajdują się w odległościach kilkudziesięciu do kilkuset metrów od siebie. W zasadzie powinno się widzieć każdy kolejny z poprzedniego. Wkrótce okazuje się, że nie jest tak kolorowo. Od czwartego punktu większość tabliczek jest wyrwana a ścieżka wchodzi w las gdzie bardzo trudno ją odnaleźć. Las to nie zwykły las ale plątanina niewielkich krzaków o wygiętych gałęziach, pomiędzy którymi miejscami ciężko się przeciskać. Czasami trzeba się wspiąć kilka metrów w górę, czasami spaść w dół. Treking jest rzeczywiście piękny – nie spotyka się tutaj dużo turystów. W zasadzie nikogo się tutaj nie spotyka. Nie ma się co dziwić – ciężko trafić na ścieżkę – więc nawet lokalni przechadzają się jedynie kilkaset metrów z parkingu i wracają.

Autobusy z powrotem łapie się przy niewielkim posterunku policji. Nie wszystkie się zatrzymują, więc po prostu łapiemy miejscowego stopa, który w kilkanaście minut dowozi nas do miasta. Wymęczeni, głodni ale z pozytywnym humorem wracamy i jeszcze raz idziemy na miasto. Słucham „Rammstein” a cały czas słyszę „Lunch time”. Więc daję się namówić..






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz