Prom z Kolumbii dociera do
Colon w Panamie. Dlaczego nie ma drogi lądowej? Tylko powietrzna i właśnie niedawno uruchomione połączenie promem? Dlatego, że przełęcz Darien jest niewiarygodnie
niebezpieczna. Góry i bagna. Oraz gęsta dżungla. Ukrywają się tutaj
guerillas chroniący swoich szlaków przemytniczych i nie pytają o intencje obcych. Najpierw strzelają potem gwałcą. Lub odwrotnie. Lubią się także przy tym zabawić by podtrzymać złą sławę miejsca.
Podobno niedawno znaleziono jedynie dłoń podróżnika. Odcięta maczetą. I ślady zębów na gałęzi. Reszta zniknęła. Kiedy indziej znaleziono ciało podziurawione kulami zawieszone na najwyższej gałęzi drzewa. Wcześniej - samą głowę z wyłupionymi
oczami i obciętym językiem. Niedawno uprowadzono kilku amerykanów i ślad po nich zaginął. Mawiają, że dzieją się tutaj jeszcze straszniejsze rzeczy ale nikt nie
chce o nich opowiadać. Ta diabelska przełęcz znana jest z setek takich historii. Dlatego mało kto się chce tutaj
zapuszczać i szuka czasami drogich i
czasochłonnych alternatyw.
Płyniemy więc promem do Colon. Tutaj odbywa
się odprawa paszportowa. Wąchanie przez psa. Obmacywanie przez celnika. Jeszcze jedno prześwietlenie bagaży i można ruszać w miasto. Podobno trzeba mieć 500 USD w
portfelu ale stara dobra karta również świetnie przechodzi.
Pierwszym postojem jest
knajpka. Musimy zaspokoić głód i pragnienie. Poza tym w końcu jest Wi-Fi. Knajpka niestety prowadzona jest przez
Chińczyków, zatem jak
tylko zjedliśmy zostaliśmy szybko i bezpardonowo z niej wyrzuceni. Interes
musi się kręcić. Przecież za chwilkę mogą przyjść inni zgłodniali podróżnicy a jedyny stolik nie pomieści ich za dużo.
Kierujemy się w stronę dworca. Okolica
nie napawa optymizmem. Na wpół rozebrani mężczyźni okupujący na wpół rozwalone
domy. Naciągacze i złodziejaszki, a co najstraszniejsze - wszędzie biegają kury. Albo leżą jajka. W ogromnych ilościach. Trzeba się mieć na baczności. Nie mniej jednak jest dosyć zabawnie. Dzieciaki nas zaczepiają próbując mówić po angielsku.
Dorośli wypytują skąd jesteśmy i wskazują drogę do terminala. Tam spędzamy trzy
minuty i ruszamy dalej.
Panama City leży po drugiej stronie przesmyku. To jedynie godzina
jazdy. Godzina dzieląca nas od Atlantyku do Pacyfiku.
Przyjeżdżamy do Panamy
wieczorem i lądujemy prawie w samym centrum. Kilka
sklepów i hoteli. Większość z nich z taryfą tzw "godzinną" dla spragnionych rozkoszy cielesnych parek. Spokojnie można nocować i w takich
(jak w zwykłym hotelu) ale czasami można oka nie zmrużyć. Okolica też roi się od niewielkich barów z piwem do których zapraszają młode, dobrze wyglądające dziewczęta. Panamki są wyjątkowo ładne. Ale tylko do czasu drugiego lub trzeciego
dziecka. Czyli około 22 - 24 roku życia. Później zaczynają dokładnie wypełniać swoje
ukochane jeansy. Tak dokładnie jak
tylko powietrze potrafi wypełnić mocno nadmuchany balon. Do tej pory muszą już być poważnie zaangażowane w związku. Jak wszędzie zresztą...
Nasz hotel nie zachęca. Mały, ponury pokój i marne światło. Tego najbardziej nie lubię w pomieszczeniach. Słabego światła. Odrobinę mocniejsza żarówka i od razu
wszystko dookoła wygląda bardziej kolorowo i ciepło. Ale hotele
muszą na czymś oszczędzać i przy okazji
maskować brudy.
Kolejnego dnia spokojna
przechadzka do centrum. Piękna kolonialna
zabudowa. Wspaniała Plaza Major z tradycyjną południowoamerykańską katedrą i kolorowe targi. Dotarliśmy też na wybrzeże, ale akurat w momencie był odpływ, więc ocean widać było jedynie w
oddali. Za to znacznie bliżej bezdomnych
którzy drzemali pod mostem i przy piwnicach na
brzegu. Jeszcze tylko przeczekamy w bramie intensywną, tropikalną ulewę (podczas
której próbuję swoich zdolności reżyserskich) i nocą kierujemy się w stronę Boca del Toros. Miejsca, gdzie planujemy trochę odpocząć i popływać. Ma być tropikalny raj. Piasek, woda i palmy.
Najwyraźniej opis hotelu w internecie był nieco przesadzony... |
Dodaj napis |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz