środa, 11 lutego 2015

Colon i Panama City

Prom z Kolumbii dociera do Colon w Panamie. Dlaczego nie ma drogi lądowej? Tylko powietrzna i właśnie niedawno uruchomione połączenie promem? Dlatego, że przełęcz Darien jest niewiarygodnie niebezpieczna. Góry i bagna. Oraz gęsta dżungla. Ukrywają się tutaj guerillas chroniący swoich szlaków przemytniczych i nie pytają o intencje obcych. Najpierw strzelają potem gwałcą. Lub odwrotnie. Lubią się także przy tym zabawić by podtrzymać złą sławę miejsca. Podobno niedawno znaleziono jedynie dłoń podróżnika. Odcięta maczetą. I ślady zębów na gałęzi. Reszta zniknęła. Kiedy indziej znaleziono ciało podziurawione kulami zawieszone na najwyższej gałęzi drzewa. Wcześniej - samą głowę z wyłupionymi oczami i obciętym językiem. Niedawno uprowadzono kilku amerykanów i ślad po nich zaginął. Mawiają, że dzieją się tutaj jeszcze straszniejsze rzeczy ale nikt nie chce o nich opowiadać. Ta diabelska przełęcz znana jest z setek takich historii. Dlatego mało kto się chce tutaj zapuszczać i szuka czasami drogich i czasochłonnych alternatyw.

Płyniemy więc promem do Colon. Tutaj odbywa się odprawa paszportowa. Wąchanie przez psa. Obmacywanie przez celnika. Jeszcze jedno prześwietlenie bagaży i można ruszać w miasto. Podobno trzeba mieć 500 USD w portfelu ale stara dobra karta również świetnie przechodzi.


Pierwszym postojem jest knajpka. Musimy zaspokoić głód i pragnienie. Poza tym w końcu jest Wi-Fi. Knajpka niestety prowadzona jest przez Chińczyków, zatem jak tylko zjedliśmy zostaliśmy szybko i bezpardonowo z niej wyrzuceni. Interes musi się kręcić. Przecież za chwilkę mogą przyjść inni zgłodniali podróżnicy a jedyny stolik nie pomieści ich za dużo.

Kierujemy się w stronę dworca. Okolica nie napawa optymizmem. Na wpół rozebrani mężczyźni okupujący na wpół rozwalone domy. Naciągacze i złodziejaszki, a co najstraszniejsze - wszędzie biegają kury. Albo leżą jajka. W ogromnych ilościach. Trzeba się mieć na baczności. Nie mniej jednak jest dosyć zabawnie. Dzieciaki nas zaczepiają próbując mówić po angielsku. Dorośli wypytują skąd jesteśmy i wskazują drogę do terminala. Tam spędzamy trzy minuty i ruszamy dalej.






Panama City leży po drugiej stronie przesmyku. To jedynie godzina jazdy. Godzina dzieląca nas od Atlantyku do Pacyfiku. Przyjeżdżamy do Panamy wieczorem i lądujemy prawie w samym centrum. Kilka sklepów i hoteli. Większość z nich z taryfą tzw "godzinną" dla spragnionych rozkoszy cielesnych parek. Spokojnie można nocować i w takich (jak w zwykłym hotelu) ale czasami można oka nie zmrużyć. Okolica też roi się od niewielkich barów z piwem do których zapraszają młode, dobrze wyglądające dziewczęta. Panamki są wyjątkowo ładne. Ale tylko do czasu drugiego lub trzeciego dziecka. Czyli około 22 - 24 roku życia. Później zaczynają dokładnie wypełniać swoje ukochane jeansy. Tak dokładnie jak tylko powietrze potrafi wypełnić mocno nadmuchany balon. Do tej pory muszą już być poważnie zaangażowane w związku. Jak wszędzie zresztą...


Nasz hotel nie zachęca. Mały, ponury pokój i marne światło. Tego najbardziej nie lubię w pomieszczeniach. Słabego światła. Odrobinę mocniejsza żarówka i od razu wszystko dookoła wygląda bardziej kolorowo i ciepło. Ale hotele muszą na czymś oszczędzać i przy okazji maskować brudy.


Kolejnego dnia spokojna przechadzka do centrum. Piękna kolonialna zabudowa. Wspaniała Plaza Major z tradycyjną południowoamerykańską katedrą i kolorowe targi. Dotarliśmy też na wybrzeże, ale akurat w momencie był odpływ, więc ocean widać było jedynie w oddali. Za to znacznie bliżej bezdomnych którzy drzemali pod mostem i przy piwnicach na brzegu. Jeszcze tylko przeczekamy w bramie intensywną, tropikalną ulewę (podczas której próbuję swoich zdolności reżyserskich) i nocą kierujemy się w stronę Boca del Toros. Miejsca, gdzie planujemy trochę odpocząć i popływać. Ma być tropikalny raj. Piasek, woda i palmy.










Najwyraźniej opis hotelu w internecie był nieco przesadzony...

Dodaj napis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz