piątek, 6 lutego 2015

Cartagena, Santa Marta i prom do Panamy



Przejazd do Cartageny trwał zaledwie 24 godziny. Na szczęście w autobusie było Wi-Fi. Większość barów i hoteli Cartageny znajduje się wewnątrz otoczonego wysokimi murami starego miasta. Niestety ceny są kosmiczne – poszukaliśmy noclegu zatem kilkaset metrów dalej. Cartagena nie do końca mnie zachwyciła. Jest piękna, ale tysiące imprezujących turystów to nie moje wyobrażenie idealnych wakacji.

Tak naprawdę najważniejszą rzeczą było dla nas dowiedzenie się czegoś na temat promu – poszliśmy więc rankiem następnego dnia do centrum biznesowego w poszukiwaniu. W pierwszej agencji powiedziano nam, że rzeczywiście – prom taki istnieje i sprzedają na niego bilety – jednak dopiero za dwa dni. Na szczęście okazało się, że jest inne biuro – Mundial Tours – które może sprzedać nam bilety już dziś. Godzinę później byliśmy dumnymi posiadaczami biletów na prom. Zakupiliśmy piwo i ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie a po południu – pojechaliśmy do Santa Marty. Do Cartageny jeszcze wrócimy.

Santa Marta jest dużo cichsza od Cartageny – przy samym centrum plaża. Miejscowi popijają piwo i tańczą na ulicach. Knajpka sama do nas podjeżdża i możemy się posilić w towarzystwie miejscowych. Największe wrażenie zrobił na nas taksówkarz. Już na dworcu wyczekiwał na nas i nie chciał odpuścić. W końcu przystaliśmy. Okazało się, że to niezwykle oczytany i inteligentny człowiek. O Polsce wiedział więcej niż przeciętny Polak. O ataku Hitlera podczas drugiej wojny światowej. O Gdańsku. O Warszawie i Krakowie. Pomógł nam znaleźć hotel i jeszcze negocjował cenę.

Santa Marta to dwa zupełnie luźne dni. Potem powrót do Cartageny i oczekiwanie na prom, który pływa jedynie we wtorki i czwartki. Jeszcze kilka spacerów do centrum i następnego dnia jedziemy zobaczyć długo wyczekiwaną łódź. Z niewiadomych powodów kazali nam się stawić o trzeciej po południu choć równie dobrze moglibyśmy przybyć tutaj po szóstej. Prom jednak czekał. Nie był to prom widmo tylko najzwyczajniejszy spory statek pasażerski, który jak się później okazało należał do polskiej żeglugi. Miałem cichą nadzieję, że to nie jeden z tych które kiedyś zatonęły na Bałtyku. Teraz to już czysty relaks. Spacerowanie od pokładu do pokładu. Od baru do baru. Wypatrywanie głuptaków towarzyszących nam przez sporą część rejsu i opalanie się na górnym pokładzie.























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz