Do Armeni przyjechaliśmy późno.
Armenia wygląda dokładnie tak jak kojarzy się jej nazwa. Kilka podrzędnych
hoteli z wejściami za kratami. Sporo niewielkich spelun. Bezdomne psy będące
lokalną bronią biologiczną. Głośne krzyki zapijaczonych chłopców po pięćdziesiątce,
którzy właśnie przeżywają swoje pięć minut. Lepiej się tutaj nie włóczyć
wieczorami. Ale nocą wszystko wygląda szaro i brzydko. Szczególnie jeśli się
jest wymęczonym.
By dotrzeć do doliny Cocora
najpierw udajemy się do Salento. To znacznie przyjemniejsza miejscowość.
Maleńka i kolorowa. Stąd odjeżdżają jeepy do parku narodowego. Każdy ruszający
na treking wie, że należy przede wszystkim zabezpieczyć się w żelazne racje
wody. Ja przypadkiem wybrałem dziwny napój, którego nie znałem wcześniej o wdzięcznej
nazwie „Pony”. Wyglądał jak Coca Cola i miałem nadzieję, że podobnie smakuje lecz
jak się wkrótce okrutnie przekonałem byłem w błędzie. Tak naprawdę trudno
opisać jak smakowało – jakby piwo korzenne czy kwas chlebowy, ale bardzo
słodkie i z dziwnym posmakiem. Nie ma jednak tego złego jak to mawiają starzy i
doświadczeni Indianie. Litrowa butelka starczyła na 7 godzin dosyć męczącego
trekingu.
Kościół przerobiony na supermarket. Armenia |
Dolina Cocora jest częścią Parku
Narodowego Los Nevados i słynie z olbrzymich, dorastających do 60 metrów palm
woskowych (Ceroxylon quindiuense).
Rzeczywiście – już na samym wstępie mamy okazje takowe zaobserwować. Są
naprawdę gigantyczne. Porastają okoliczne wzgórza i doliny. Ruszyliśmy w trasę
– jednak nie bezpośrednio w kierunku doliny gdzie rośnie największa ilość palm,
ale troszkę bardziej zróżnicowaną trasą w kierunku Casa de los Colibros. Jak
się później okaże wybór był nieprzemyślany ale idealnie trafiony. Ścieżka
malowniczo wije się dnem doliny by następnie zaprowadzić nas do gęstego lasu.
Idziemy wzdłuż rzeki co jakiś czas przekraczając ją na chwiejnych mostkach.
Przed nami drepta grupka biologów z Kanady. Mają tutaj kurs terenowy.
Zazdroszczę. Gdy ja studiowałem takich kursów jeszcze nie było a właśnie
dlatego biologia mnie tak pociągała. Zacząłem jeździć sam i kilka razy o mało
co nie wyrzucono mnie ze studiów bo zapomniałem o jednych czy drugich
ćwiczeniach. Teraz profesorowie na moim wydziale prowadzą takie kursy – w
Ekwadorze, w Kolumbii, w Maroku i pewnie w kilku innych miejscach. Pomagają studentom
w zdobyciu środków na wyjazd, znajdują najtańsze bilety. Zazdroszczę.
Chwilę rozmawiam z jedną
studentką ale szybko zjawia się jej chłopak dyskretnie odciągając ją na bok.
Zawsze się zastanawiam czemu tak różnie wyglądający i zachowujący się ludzie są
ze sobą. Podejrzewam, że kobiety muszą wyczuwać jakąś zgodność tkankową albo
coś w tym rodzaju i trzymają takiego na wypadek ewentualnego przeszczepu nerki
czy wątroby w przyszłości jednocześnie rozglądając się za ciekawszymi partiami.
Do tej pory było łatwiutko, ale
kilka kilometrów przed „Domem Kolibrów” ścieżka zaczyna iść dosyć ostro pod
górę. Nasz cel – dom kolibrów i z powrotem. Dzień obfituje w widoki i jesteśmy
szczęśliwi na myśl o prysznicu następnego dnia w Bogocie (planujemy przejazd
nocą). Na sam koniec szybkie tempo i docieramy do upragnionego domku. To już
część rezerwatu Acaime. Za wejście musimy zapłacić jakieś drobne dolary, ale w
cenie zawarty jest łyk najsmaczniejszej Coca-Coli na Świecie. Nazwa miejsca
powstała nieprzypadkowo. Tutaj naprawdę jest zatrzęsienie kolibrów.
Właścicielka mówi że mają ich tutaj 10 gatunków, a w całej Kolumbii – 143. Mi
udało się zaobserwować jedynie trzy. Ale co to za obserwacje. Kolibry fruwają
nad moją głową muskając mnie skrzydłami i zupełnie nic nie robią sobie z
wycelowanych w ich głowy aparatów. Nic do tego stopnia, że zbliżyć je można na
odległość kilku centymetrów. Założę się, że kolibry uwielbiają kawę. Nawet
trochę przyniosłem ze sobą i chętnie bym się podzielił ale właścicielka posesji
nie okazywała żadnych oznak poczucia humoru i tylko krzywo na mnie spojrzała.
Może i dobrze. Te małe szalone, niewyżyte gnojki nie mogą usiedzieć na jednym
miejscu. Po kawie nie miałbym najmniejszych szans na zdjęcia.
Też myślicie, że samica to ta po prawej? |
Teraz na poważnie. Zasiedzieliśmy
się. Kolibry są przepiękne. Hipnotyzują. Nie można oderwać od nich wzroku i
wydaje się, że jeszcze chwilę posiedzimy to zaczną siadać nam na ramionach.
Przypadkiem zauważyłem mapkę narysowaną na domku – jasno z niej wynika, że
jeśli wrócimy się odrobinę, a następnie odbijemy w górę, przejdziemy przełęcz
to uda nam się przejść całą dolinę i wrócimy do miejsca z którego przyszliśmy,
ale inną trasą. Szybka decyzja i idziemy. Po drodze spotykamy kilku Kanadyjczyków, którzy twierdzą, że droga, którą wybraliśmy prowadzi jedynie do jednej
farmy i stamtąd będziemy musieli wrócić. W dodatku podobno mieszkają tam
„niezbyt przyjaźni ludzie”. Prowadzony podstawową zasadą dotyczącą zaufania,
która brzmi: NIE UFAJ NIKOMU idziemy jednak dalej i szybko odkrywamy jak bardzo Kanadyjczycy byli w błędzie.
Na samym szczycie góry znajdujemy
tabliczkę z opisem Cocora – 5km. Tutaj zaczyna się jedna z najpiękniejszych
tras jakie w życiu pokonałem. Po kilku zakrętach zaczynamy schodzić do doliny.
Na lewo odbija ścieżka – pewnie na jakiś punkt widokowy. Nie spodziewałem się
niczego niezwykłego, ale oczywiście odbiłem i ... stanąłem jak wryty.
Przede mną rozpościerał się
fantastyczny widok, którego nawet gdybym chciał nie mógłbym sobie wyobrazić.
Wokół mnie gigantyczne palmy. Po lewej, wśród chmur szczyt góry śnieżnej St.
Isabel. Nade mną błękitne niebo. Pod stopami olbrzymia, zielona dolina i
prześwitujące przez chmury chylące się ku zachodowi Słońce, które dodatkowo
podkreśla pięknie wyrzeźbione stoki. W takim miejscu mógłbym zostać. Leżeć na
ziemi obserwując zmieniający się nieustannie krajobraz. Pozwoliliśmy sobie na
dłuższą przerwę.
Punktów takich było jeszcze
kilka, ale pierwszy zdecydowanie robiący największe wrażenie. Cocora nie
rozczarowuje również jeśli chodzi o zwierzynę. Nie licząc drobnych owadów które
nieustannie bombardowały moją twarz już podczas powrotu widzieliśmy tutaj co
najmniej kilkadziesiąt gatunków ptaków w tym bardzo rzadkie papugi żółtouche (Ognorhynchus icterotis). Na sam koniec
trekingu przechadzamy się jeszcze samym środkiem lasu palmowego na samym dnie
doliny. Spotykamy jeszcze grupkę młodzieży. Idą w nasza stronę. Cisza. Patrzą
tylko. Więc głośno mówię: „Hola”. Hola, hola – rozlega się z każdego gardła i
śmiechy i kilka okrzyków „I love You” z czego – jestem pewien co najmniej trzy
rzucone były w moim kierunku męskim głosem. Wymęczeni docieramy do końca
trekingu. Ja szczęśliwy podwójnie. Jestem prawdopodobnie pierwszą od długiego
czasu osobą która pokonała tę trasę w japonkach.
Miejsce z którego ruszaliśmy
teraz wydaje się wymarłe. Wszystkie budki zamknięte. Nie ma samochodów. Nie ma
światła. Zaczynam mieć złe przeczucia, jednak jak tylko dochodzimy na miejsce
na ławce siedzi kilka osób. Podobno zadzwonili po transport i jeśli chcemy –
możemy z nimi ruszyć. Mieliśmy dużo szczęścia – ponieważ, jak się okazało – był
to ostatni samochód jaki odjeżdżał tego dnia z doliny Cocora i gdybyśmy
spóźnili się 7 minut – czekała by nas długa droga na nogach i prawdopodobnie
spóźnilibyśmy się na ostatni autobus z Salento do Armeni.
Teraz tylko wspaniała kolacja w
jednym z barów w których wczoraj tak świetnie bawili się miejscowi a który
dzisiaj jest wyjątkowo przyjazny i jedziemy nocą do Bogoty. Po drodze na
dworzec jeszcze nadmiar uprzejmości ze strony lokalnego żula. To miłe ale nie lubię
się obściskiwać z nieznajomymi. Zamiast uścisku dłoni – wolę żółwika. Wiem, że
czasami należy dać kredyt zaufania na samym początku znajomości, ale jakoś
byłem przekonany, że akurat ten przemiły pan nie ma w zwyczaju mycia dłoni po
wyjściu z ubikacji...