wtorek, 17 marca 2015

San Vincente i Pacaya Volcano

Ostatnie podejście do Pacaya. Zimno, ciemno i pochmurno. Nie do końca to widzę, ale skoro już tutaj jestem to obejrzę wulkan z bliska. San Vincente to niewielka mieścina położona prawie na stokach wulkanu. Zatrzymuję się w eklektycznie urządzonym jednym z bardzo niewielu hoteli w mieście. Brak internetu, gorącej wody i powodów do zmartwień to tutaj standard. Dziś jest już późno więc tylko krótki nocny spacer do centrum w poszukiwaniu frytek i sen.




Wulkan Pacaya znany jest ze swojej aktywności. To najaktywniejszy wulkan w Gwatemali. Obserwowane byłu tutaj zarówno erupcje strombolijskie jak i pliniańskie. Pierwsze są stosunkowo delikatne ale za to bardzo efektowne i piękne. Ze stożka wylewa się wtedy czerwona lawa a w powietrze wyrzucany jest rozgrzany materiał piroklastyczny – lapille i bomby. Drugi typ erupcji przypomina erupcję Wezuwiusza z 79 roku naszej ery. Podczas takich erupcji wyrzucane są olbrzymie ilości gazu i pyłu wulkanicznego a chmury pyłu mogą sięgać wiele kilometrów w górę atmosfery. Ilości wyrzucanej magmy i materiału piroklastycznego mogą być tak wielkie, że w końcu mogą spowodować opróżnienie komory magmowej wulkanu i jego zapadnięcie. Pacaya znany jest z kilku potężnych erupcji zarówno w 1998 jak i 2010 roku.

Strombolijska erupcja Pacaya - Rolf Cosar (en.wikipedia.org)

Strombolijska erupcja Pacaya - Rolf Cosar (en.wikipedia.org)

Rano jest dosyć pochmurnie – ale skoro już tutaj jestem – ruszam na wulkan. Z San Vincente to około godziny drogi. Nie chcę mi się czekać na autobus więc pnę się krętą ścieżką w górę. Na chwilę łapię stopa w postaci motoru ale próbuje ode mnie wyciągnąć więcej niż tygodniowy budżet – więc miło się z nim żegnam zeskakując z motoru. Po drodze spotykam jeszcze kiku mocno podchmielonych „przewodników” oferujących swoją wiedzę i konie. Konie na szczęście trzeźwe. Idę jednak sam bo z perspektywy końskiego grzbietu ciężko się robi zdjęcia. Od wejścia do parku do głównej trasy prowadzącej już po stoku wulkanu jest jedynie dwa i pół kilometra. Później zaczyna się kosmiczny krajobraz. Czarna spękana lawa i olbrzymi krater na horyzoncie raz po raz przysłaniany chmurami. Niestety kolejny spokojny wulkan – choć widać, że całkiem niedawno z krateru musiała wylewać się rzeka lawy. Kilkaset metrów dalej napotykam sklepik. Lava Store. Genialny pomysł na biznes. Sprzedawać lawę na stokach wulkanu. Lawę i pamiątki z lawy. Niewyczerpywalne źródło materiału. Jednak wygląda na to, że jednak jak można by pomyśleć – tak potencjalnie dochodowy interes nie przyciąga tłumów. Turyści nastawieni są mniej entuzjastycznie. Być może dlatego, że wystarczy schylić się po kamień dwa metry dalej i można zaoszczędzić gotówkę.




Pracownik parku narodowego




Widok na krater raz po raz przysłaniany chmurami


Najwyżej położony sklep przy wulkanie Pacaya

Przenośne lodówki mogą być śmiertelną pułapką dla dzieci





Sklep z pamiątkami z lawy



Kolejne kilkaset metrów dalej spotykam sklepikarza. Najwyżej położony sklep na stokach wulkanu. Ma nawet swojego fanpage’a na facebooku ale skarży się, że z jakichś dziwnych powodów ludzie nie chcą u niego kupować. Być może to dlatego, że do najbliższej wioski i dwa razy tańszych napojów jest jedynie godzina drogi... Mówi, że w marcu tego roku była potężna erupcja wulkanu i ogromne ilości turystów przyjeżdżały, żeby ją zobaczyć na własne oczy. Kilka kroków dalej zamiast jakiegoś dziwnego, dużego zwierzęcia z krzaków wyciągnąłem parkowego strażnika załatwiającego swoje potrzeby. Ale miało być zdjęcie – to było. Teraz czeka mnie już jedynie długa droga w dół i złapanie powrotnego busa do miasta. Niestety kilkanaście minut temu zniknął. To nie problem – łapię stopa, który podwozi mnie praktycznie pod sam hotel.

Gdyby ktoś chciał spróbować upolowania erupcji wulkanu – polecam stronki:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz