poniedziałek, 23 marca 2015

Belmopan i Belize City

Przekraczanie granicy zaplanowałem trochę szybciej niż powinienem. Myślałem, że w Belize spędzę trochę więcej czasu ale jednak okazało się za drogie a Meksyk za duży by się obijać. Granicę przekroczyłem jak zwykle na nogach. Nie skorzystałem z usług taksówkarzy, którzy chętnie chcieli mnie dowieźć nawet do samego Meksyku. Poszukałem za to postoju autobusów i wybrałem się do Belmopan.

Belmopan nie urzekł mnie jak na to wskazywała mapa. Chciałem się zatrzymać na noc ale ceny hoteli zaczynające się od 50 euro skutecznie mnie odstraszyły. Spotkałem za to przemiłego Ukraińca który zaoferował mi nocleg w swoim pokoju za połowę ceny. Nie byłem jednak pewien czy obudzę się żywy zatem powróciłem złapać autobus do Belize City. Jak moje obliczenia wskazywały – powinienem być tam jeszcze przed północą. W autobusie na wszelki wypadek wyspałem się, ponieważ nie miałem pewności gdzie przyjdzie mi spędzić kolejną noc. Pomysł był trafny.

Stolica nie powitała mnie swoją wielkomiejskością. Zakracony dworzec. Ciemność. Zamknięte sklepy. Brak hoteli. Ruszyłem przed siebie. Do centrum. Jeden hotel – pełny. Inny – kosmicznie drogi. Jakaś naćpana para zaczepia mnie i mówi, że znają świetny, tani hotel. Dałem się przeprowadzić po kilku ciemnych zaułkach i okazało się, że miejscówka niestety – również nie na moją kieszeń.

Po kilku minutach udało mi się znaleźć w końcu tanie łóżko. W zasadzie nie łóżko a materac pomiędzy parą Włochów w domu jakiegoś lokalnego wytatuowanego „gangstera”. Na balkonie mieliśmy wypasione fotele wyrwane z jakiegoś samochodu i darmową „second hand” marihuanę od kolegi mojego przyjaciela gangstera. Punkt zaczepienia już był więc po szybkim prysznicu postanowiłem jeszcze pozwiedzać miasto. Dotarłem do jedynej knajpy wokół której skupiały się wszystkie jadłodajnie miasta. O tej porze przynajmniej. Wstąpiłem do środka na piwo. Zaczepił mnie wielki jak żubr przebrany za rapera koneser miejscowej muzyki.

Czego chcesz? – Zapytał.
Piwo piję – nie widzisz?
Dziewczynę chcesz?
Nie – Odpowiadam.
A mi piwo chcesz kupić? – Drąży
Nie bardzo.


Na szczęście poszedł sobie bo nie miałem ochoty wdawać się z nim w dyskusje. Choć lubię rozmawiać z miejscowymi bo zawsze można dowiedzieć się ciekawych rzeczy, ale tym razem nie miałem za bardzo czasu na spoufalanie się. Wyskoczyłem jeszcze na posiłek. Krótki spacer wzdłuż kanałów w mieście i poszedłem odpoczywać w najwygodniejszym hotelu w mieście.




sobota, 21 marca 2015

Gwatemala - przydatne informacje

Polacy nie potrzebują wiz na pobyt do 90 dni na terytorium Gwatemali. Po kraju poruszamy się głównie autobusami. Brak obowiązkowych szczepień. Kiepsko z internetem za to olbrzymie targi gdzie można kupić wszystko.

Przykładowe ceny:
1 USD = 7.4 gwatemalskich quetzales (GTQ)
Paliwo – ok 14,5 – 15,5 GTQ
Autobus lokalny transport miejski – 2,5 GTQ
Autobus granica z Salwadorem do Guatemala Ciudad – 50 GTQ
Autobus do Antigua – 10 GTQ
Autobus z Antigua do Panajachel – 25 GTQ
Autobus z Quetzaltenango do Champerico – 30 GTQ
Hotel niższej kategorii (sam pokój) w Gwatemala Ciudad – od 30 – 70 GTQ
Hotel wyższej kategorii w Guatemala – 200 – 300 GTQ
Pokój w Antigua – ok 120 GTQ
Pokój Champerico – ok 80 GTQ
Wstęp Tikal – 250 GTQ
Posiłek w restauracji – ok 10 – 20 GTQ
Fast Food – 7 – 10 GTQ
Piwo duże ok 12 – 15 GTQ
Piwo w supermarkecie – 0,5l – 4,5 – 7 GTQ
Pepsi mała butelka (0,33) – 5 – 7 GTQ
Butelka wina – ok 60 – 120 GTQ



piątek, 20 marca 2015

San Flores i Tikal

Drugim razem z Gwatemali odebrałem jedynie indyjską wizę i prosto na dworzec. Tylko gdzie ten dworzec? Wystarczy spytać miejscowych. Gdy spytasz o cokolwiek – wokół jednej osoby zaczynają zbierać się inni i radzić - by w końcu (czasami po godzinie) dojść do porozumienia. Jednak takiej informacji można zaufać. Tym razem odbyło się szybko, ale rada była niezbyt konkretna – „weź taksówkę” powiedzieli. Aby dojechać na dworzec będziesz musiał zmieniać autobus ze 3 razy. Cóż. Zaryzykowałem jednak autobus. To co wydaje się miejscowym trudne do wytłumaczenia nie zawsze musi być trudne w parktyce. Złapałem autobus do centrum i po prostu spytałem kogoś w środku. Radził kierowca, bileterka i kilku pasażerów. Kierowca nawet kilka razy zatrzymał autobus również przy policjantach – by się upewnić. „Calle 17” – brzmiała najczęstsza odpowiedź. Tam też mnie wysadzili, a jedna z pasażerek osobiście poszła mnie odprowadzić.

Dworzec to dużo powiedziane. Niewielkie, zapuszczone pomieszczenie i zamykany łańcuchem parking na 3 autobusy. Jednak był on bardzo blisko miejsca w którym się wcześniej zatrzymałem w mieście – kilka przecznic od Plaza Barrios. Wybrałem autobus nocny, żeby o drugiej nad ranem nie szukać noclegu. Miałem okazję jeszcze raz przyjrzeć się życiu nocnemu w Gwatemali. Wieczorem większość przyzwoitych miejsc zostaje zamknięta. Zostają jedynie budki w których piecze się tacos, sklepy z mocnymi kratami i ladą za którą można się skryć w sytuacji strzelaniny i restauracje będące równocześnie burdelami. Znalazł się również dżentelmen przygotowujący hamburgery a jego obnośną kuchnią było wiadro po farbie i wózek skradziony z supermarketu. Na ulicę wychodzą podejrzane typy, które choć non stop zaczepiają i starają się nawiązywać rozmowę – wydają się zupełnie nieszkodliwi. Inni są głośni i chcą na siebie zwracać uwagę, ale również nie ma powodów do obaw. W końcu przyjechał autobus i mogłem się zdrzemnąć.

Obudziłem się dopiero we Flores. To znaczy nie w samym Flores ale na przystanku przy drodze. Przepakowano mnie i jeszcze dwie inne osoby do taxi i wypuszczono w kierunku miasta. Autobus pojechał gdzie indziej. Flores to największe miasto w najbliższej okolicy słynnego Tikal. Najstarsza część miasta położona jest na wyspie na jeziorze Peten Itza. Połączona jest z lądem mostem. Na lądzie znajdują się inne miasta – Santa Elena i San Benito. Miasto na wyspie było ostatnią ostoją Majów – podbite dopiero w 1697 roku. Wcześniej nazywało się Tayasal, Noh Peten i Tah Itza. Teraz po prostu Flores. Tak czystego miasta nie widziałem nigdzie w Gwatemali. Ciche, czyste, zadbane, w miarę tanie z dużą ilością turystów jednak wyjątkowo przyjemne. Położone około godziny drogi od słynnych ruin Tikal.




Dworzec w Santa Elena
Autobusy do Tikal odjeżdżają z każdej agencji turystycznej w mieście lub z dworca w Santa Elena. Różnic w cenach nie ma. Jednak polecam zwiedzić dworzec – bo tam toczy się życie miasta. Autobusy do Tikal ruszają nad ranem i w południe. Ja dojechałem do Flores około dziewiątej – zatem do Tikal jadę w samo południe. Kika godzin powinno starczyć na zwiedzenie najważniejszych miejsc.

Tikal to dawna stolica Państwa Majów. Założona prawdopodobnie około III wieku naszej ery. Największy rozkwit przypadł na VII – VIII wiek a już w IX miasto zostało opuszczone i zapomniane. Przez wieki zarastało i było przykrywane ziemią aż do odkrycia przez hiszpańskich misjonarzy w XVII wieku. W samym centrum miasta znajduje się Plaza Mayor z dwiema najważniejszymi świątyniami – nr 1 czyli wznoszącą się na wysokość 47 metrów Świątynią Wielkiego Jaguara i r 2 czyli Świątynią Maski. Znajdują się tutaj też zabudowania Północnego i Centralnego Akropolu. Na zachód od tej grupy wznosi się najwyższa (65 metrów) świątynia oznaczona numerem IV Świątynia Dwugłowego Węża.Niedaleko znajduje się też Plac Siedmiu Świątyń. Na całość musimy poświęcić co najmniej 4 godziny a i tak zwiedzimy jedynie najważniejsze miejsca. Ja od wejścia kieruję się zsybkim krokiem do najważniejszego Placu Centralnego – po to żeby zobaczyć go kilka razy podczas dzisiejszej wycieczki.











Wspiąłem się na Świątynię Maski z której podziwiać można podręcznikową panoramę Świątyni Jaguara i Akropolu. Widoku dopełniają błękit nieba i zieleń dżungli. Niestety choć na Świątynię Jaguara nie można się wspinać – na placu pomiędzy dwiema świątyniami zawsze kręcą się turyści i ciężko zrobić zdjęcie przedstawiające jedynie ruiny. Nie ma się jednak czego obawiać. Małe postaci osób można szybko usunąć w Photoshopie pozostawiając jedynie wspaniałe ruiny. Tutaj odezwać się mogą tak zwani miłośnicy „dziewiczej fotografii” którzy chcą pozostawić ją w takiej formie z jakiej wyszła z aparatu. Ludzie Ci najczęściej nie mają bladego pojęcia o tym jak działa urządzenie robiące zdjęcia. Klikają swoimi smartfonami i są zupełnie nieświadomi tego, że w momencie wciśnięcia migawki ich aparat zdążył już zdjęcie wyostrzyć, wyrównać poziomy, nasycić, zredukować czerwone oczy, poprawić kontrasty a nierzadko wygładzić skórę modela czy modelki. Ja odwrotnie – lubię „zepsuć zdjęcie” specjalnie zmniejszyć kontrast na matrycy tylko po to by później móc doprowadzić obraz do faktycznego stanu w jakim to subiektywnie widziałem. Nie poprawiam zdjęć dużo – ale jestem całkowicie za manipulowaniem obrazem. Każdy z nas widzi coś innego a nierzadko nasze „maszyny” nie są w stanie uchwycić tego co chcemy pokazać. To FOTO-grafia. Sztuka. Mamy rysować światłem i NIGDZIE nie jest powiedziane, że zdjęcie ma powstać w momencie wciśnięcia migawki i takim pozostać. To głupota i zawężanie horyzontów..











Ale ja o czymś innym. Wspinam się na 30 metrową świątynię i chciałbym mieć zdjęcie nieskażone chłopcem w różowej podkoszulce siedzącym na placu poniżej. Mam trzy rzeczy do wyboru: drzeć ryja na pół dżungli strasząc wszystkie okoliczne zwierzęta i robić wiochę tylko po to by kliknąć zdjęcie które nie zawsze będzie chciało oglądać więcej niż pięć osób. Dwa – mogę rzucić kamieniem udając, że to nie ja i ryzykując śmierć obcego turysty na miejscu. W ten sposób też się go nie pozbędę z widoku a mogę jedynie liczyć na znacznie większe zbiegowisko a później noc w areszcie. Jest i trzecie rozwiązanie – pozostawić turystę dla „skali”, spokojnie robić zdjęcia a później w razie ewentualnej konieczności – poświęcić 2 minuty i występlować go z widoczku. Osobiście pozostaję przy trzecim, robię za to mnóstwo zdjęć i ruszam dalej w dżunglę odkrywać pozostałe budowle...

wtorek, 17 marca 2015

San Vincente i Pacaya Volcano

Ostatnie podejście do Pacaya. Zimno, ciemno i pochmurno. Nie do końca to widzę, ale skoro już tutaj jestem to obejrzę wulkan z bliska. San Vincente to niewielka mieścina położona prawie na stokach wulkanu. Zatrzymuję się w eklektycznie urządzonym jednym z bardzo niewielu hoteli w mieście. Brak internetu, gorącej wody i powodów do zmartwień to tutaj standard. Dziś jest już późno więc tylko krótki nocny spacer do centrum w poszukiwaniu frytek i sen.




Wulkan Pacaya znany jest ze swojej aktywności. To najaktywniejszy wulkan w Gwatemali. Obserwowane byłu tutaj zarówno erupcje strombolijskie jak i pliniańskie. Pierwsze są stosunkowo delikatne ale za to bardzo efektowne i piękne. Ze stożka wylewa się wtedy czerwona lawa a w powietrze wyrzucany jest rozgrzany materiał piroklastyczny – lapille i bomby. Drugi typ erupcji przypomina erupcję Wezuwiusza z 79 roku naszej ery. Podczas takich erupcji wyrzucane są olbrzymie ilości gazu i pyłu wulkanicznego a chmury pyłu mogą sięgać wiele kilometrów w górę atmosfery. Ilości wyrzucanej magmy i materiału piroklastycznego mogą być tak wielkie, że w końcu mogą spowodować opróżnienie komory magmowej wulkanu i jego zapadnięcie. Pacaya znany jest z kilku potężnych erupcji zarówno w 1998 jak i 2010 roku.

Strombolijska erupcja Pacaya - Rolf Cosar (en.wikipedia.org)

Strombolijska erupcja Pacaya - Rolf Cosar (en.wikipedia.org)

Rano jest dosyć pochmurnie – ale skoro już tutaj jestem – ruszam na wulkan. Z San Vincente to około godziny drogi. Nie chcę mi się czekać na autobus więc pnę się krętą ścieżką w górę. Na chwilę łapię stopa w postaci motoru ale próbuje ode mnie wyciągnąć więcej niż tygodniowy budżet – więc miło się z nim żegnam zeskakując z motoru. Po drodze spotykam jeszcze kiku mocno podchmielonych „przewodników” oferujących swoją wiedzę i konie. Konie na szczęście trzeźwe. Idę jednak sam bo z perspektywy końskiego grzbietu ciężko się robi zdjęcia. Od wejścia do parku do głównej trasy prowadzącej już po stoku wulkanu jest jedynie dwa i pół kilometra. Później zaczyna się kosmiczny krajobraz. Czarna spękana lawa i olbrzymi krater na horyzoncie raz po raz przysłaniany chmurami. Niestety kolejny spokojny wulkan – choć widać, że całkiem niedawno z krateru musiała wylewać się rzeka lawy. Kilkaset metrów dalej napotykam sklepik. Lava Store. Genialny pomysł na biznes. Sprzedawać lawę na stokach wulkanu. Lawę i pamiątki z lawy. Niewyczerpywalne źródło materiału. Jednak wygląda na to, że jednak jak można by pomyśleć – tak potencjalnie dochodowy interes nie przyciąga tłumów. Turyści nastawieni są mniej entuzjastycznie. Być może dlatego, że wystarczy schylić się po kamień dwa metry dalej i można zaoszczędzić gotówkę.




Pracownik parku narodowego




Widok na krater raz po raz przysłaniany chmurami


Najwyżej położony sklep przy wulkanie Pacaya

Przenośne lodówki mogą być śmiertelną pułapką dla dzieci





Sklep z pamiątkami z lawy



Kolejne kilkaset metrów dalej spotykam sklepikarza. Najwyżej położony sklep na stokach wulkanu. Ma nawet swojego fanpage’a na facebooku ale skarży się, że z jakichś dziwnych powodów ludzie nie chcą u niego kupować. Być może to dlatego, że do najbliższej wioski i dwa razy tańszych napojów jest jedynie godzina drogi... Mówi, że w marcu tego roku była potężna erupcja wulkanu i ogromne ilości turystów przyjeżdżały, żeby ją zobaczyć na własne oczy. Kilka kroków dalej zamiast jakiegoś dziwnego, dużego zwierzęcia z krzaków wyciągnąłem parkowego strażnika załatwiającego swoje potrzeby. Ale miało być zdjęcie – to było. Teraz czeka mnie już jedynie długa droga w dół i złapanie powrotnego busa do miasta. Niestety kilkanaście minut temu zniknął. To nie problem – łapię stopa, który podwozi mnie praktycznie pod sam hotel.

Gdyby ktoś chciał spróbować upolowania erupcji wulkanu – polecam stronki:


niedziela, 15 marca 2015

Champerico

Z nad jeziora Atitlan wiedzie długa i stroma droga w górę do krawędzi kaldery a następnie już szybciej w kierunku Quetzaltenango i później w stronę morza.

Jeszcze raz chciałem pojechać nad Pacyfik. W centrum Gwatemali było dosyć zimno. Champerico było trafione palcem na mapie ale wydawało się przyjemne na pierwszy rzut oka. Kilka domów, niedaleko do większych miast. Przyzwoite hotele. Kilka lokalnych barów. Na samej plaży.
Poszedłem na zwiady. Najpierw w stronę morza a później brzegiem do rybaków i przez miasto. W takich małych miejscowościach znacznie łatwiej robić zdjęcia i poznawać ludzi. Ocean jednak wołał więc zostawiłem wszystko co mogłem w pokoju i pobiegłem się kąpać. Fale tutaj jeszcze większe niż w Nikaragui. Tak wielkie że tylko surferzy odważyli się w nie rzucać i wypływać dalej. Mnie kilka razy poturbowały i spowodowały, że napiłem się sporych ilości słonej wody. Ale było warto. Choćby siedzieć na samym brzegu i czekać aż fale będą próbowały mnie zmyć.


















Wieczór miałem spędzić na nadrabianiu zaległości pisarskich i zrzucaniu zdjęć. Skończyło się jednak zupełnie inaczej niż planowałem. Przed komputerem spędziłem jedynie kilka minut aż zaczepiły mnie trzy miejscowe dziewczyny. Były z Quetzaltenango a tutaj spędzały urodziny jednej z nich. Bały się same chodzić po mieście a ja miałbym być ich ochroną. Nawet ucieszyła mnie ta myśl, więc zgodziłem się szybko. Dziewczyny miały rację. Może dla mnie było stosunkowo bezpiecznie – ale jak tylko wyszliśmy we czwórkę – natychmiast zaczęili zaczepiać nas miejscowi. Pozbyliśmy się ich jednak szybko i reszta wieczoru była spokojna. Dziewczyny miały jeden plan – ostro się nawalić. Ja – wypić kilka piw i położyć się spać. Ciekawostką było to, że choć oczywiście mówiły po hiszpańsku – to (aby nikt nie rozumiał o czym mówią w jego obecności) stworzyły inną wersję języka przez dodawanie do każdego wyrazu litery „f” co czyniło go zupełnie niezrozumiałym dla postronnych. Dla mnie w szczególności.


Wieczór rozwinął się całkiem zabawnie. Spędziliśmy trochę czasu wędrując po ciemnych zaułkach Champerico. Teraz to my byliśmy najniebezpieczniejszą grupą w mieście. Wszyscy inni się gdzieś schowali. Zostali jedynie sklepikarze, którzy obserwowali nas zza krat. Część wieczory spędziliśmy na ulicy. Część na plaży. Poszliśmy się nawet na chwilę wykąpać w oceanie ale niestety szybko zostaliśmy „wyłowieni” przez miejscową policję. Niby mówili, że martwią się o nasze bezpieczeństwo ale dziewczyny były wystraszone i szybko chciały uciekać spod takiej opieki. Policja w Gwatemali jest skorumpowana i nigdy nie wiadomo jak takie przypadkowe spotkanie może się skończyć..