czwartek, 21 maja 2015

Meksyk i Teotihuacan

Stolica Meksyku przywitała mnie ciepłą kanapką nad ranem. Aby nie tracić czasu zmieniłem jedynie terminal na dworcu i pojechałem do Teotihuacan. Z nieźle wypchanym na tym etapie podróży plecakiem liczyłem na ludzką uprzejmość w sprawie zostawiania nadbagażu. Gdy jestem sam z reguły nie ma nigdy problemu. Pod warunkiem, że w plecaku nie trzymamy bardzo wartościowych rzeczy. Piach i trochę książek nie jest łakomym kąskiem dla złodziei.

Teotihuacan to olbrzymia powierzchnia usiana pokracznymi świątyniami i prawdopodobnie będącymi kiedyś basenami zagłębieniami w terenie, które skutecznie utrudniały szybkie zwiedzanie.  Stworzony został przez olbrzymów quinametin, żyjących długo przed ludźmi.  Teotihuacan brzmiał jakby to była polska eksklawa. Więcej polskich wycieczek niż z jakichkolwiek innych krajów. Z reguły najczęściej nie przedstawiam się na samym początku a jedynie uważnie studiuje psychologię tłumu w języku, który najbardziej rozumiem. Nie ukrywam ze robię to z dziką rozkoszą.

"O jaaaaka wyjebista ta świątynia, czy my naprawdę musimy tam się wspinać? Żeby za własne pieniądze tak się męczyć. Panie Wieśkuuu Panie Wieśkuuuu - to nie tam się wchodzi to UNESCO. Niech Pan nie zabiera tego kamienia. Spróbujcie jaka tutaj akustyka - Kurwa! Kuuurwa! - Rzeczywiście fenomenalna"

Oprócz dźwięcznego języka w Teotihuacan wita nas zatrzęsienie sprzedawców dmuchających w gliniane jaguary i wydających przeraźliwe ryki. Ma to za zadanie zwrócić naszą uwagę na nich, ale jednocześnie jest ciekawym uzupełnieniem wspaniałych widoków.







Piramidy w Ameryce? O co w tym wszystkim chodzi? Miejscowi (oraz moi rodacy wychowani na historiach pisanych przez chory umysł Macierewicza i braci Kaczyńskich) próbują w całą historię na sile uwikłać obcych wciskając przy okazji książki Dänikena lub jakiegoś innego oszołoma. Jednak powszechne występowanie świątyń na całym świecie nie dziwi, jeśli ma się odrobinę zdrowego rozsądku. Dlaczego właśnie piramidy? Bo najczęściej miały być wysokie. Na uwielbienie lokalnych bóstw. Wysokie budowle zwiększają też znacząco zasięg wzroku. Co w przypadku kapłanów pozwala również przewidzieć choćby najbliższą przyszłość (np zbliżających się nieprzyjaciół). Budynki takie powinny też być wytrzymałe. A żaden kształt nie jest bardziej wytrzymały niż zwężający się ku górze. Wystarczy spojrzeć na wzgórza. Tez również są najczęściej piramidalne. Poza tym ciężko wyobrazić sobie lokalnego szamana siedzącego nad deska kreślarską z sterczącymi z nosa kośćmi, wytatuowaną twarzą, bijącym sercem właśnie ubitej ofiary i próbującego nakreślic coś na kształt Sagrada Familia czy Pałacu Kultury i Nauki. Zresztą taki kształt ma inną niewątpliwie rozrywkową zaletę. Sprawiał, że odcięte od ofiar członki efektownie staczały się w dół podskakiwając nie za szybko na każdym schodzie. W Azji być może nie mordowali w ten sposób ale jestem pewien, że miejscowi kapłani również mieli swoje niewyszukane rozrywki. Cóż bowiem śmieszniejszego niż potykający się, spadający i uderzający w coś człowiek?

Jednak to wszystko nie tłumaczy, czemu niektóre z tych świątyń są prawie identyczne? Za to tłumaczy to prosta statystyka. Przy olbrzymiej ilości piramidalnych świątyń muszą się trafić identyczne na dwóch krańcach świata. Jak już wspomniałem taki kształt nie jest mistrzostwem architektonicznym. Dla potwierdzenia mojej tezy na jednym płaskowyżu w Bagan, w jednym mieście w Myanmar jest ponad 4 tysiące świątyń. Tam też oczywiście znajduje się wielka piramida, choć taki styl nie był najpopularniejszy w Królestwie. Tutaj oczywiście również znajdziemy lokalnych oszołomów próbujących odrobinę zarobić na paranormalnych zjawiskach.

Wspiąłem się na wszystkie świątynie i poznałem cala masę przemiłych Polaków. To był ostatni dzień w Meksyku, więc chciałem jeszcze zwiedzić na szybko centrum.

Do centrum zawiodła mnie chęć wymiany gotówki. Miejscowi wskazywali mi banki. Jednak szybko opuściłem pierwszy i drugi. Kolejka na dwie godziny tylko po to by wymienić kasę. Gdzieś przecież muszą czekać z otwartymi rękami i uśmiechem od ucha do ucha na moje dolary. Nie myliłem się. Czekali w kantorze przy najbardziej turystycznej ulicy Meksyku – Republica de Brasil. Niestety tym razem nie zabralem ze soba aparatu i nazajutrz, przed odlotem samolotu zrobiłem tę samą trasę z plecakiem na grzbiecie.





Miasto nocą z lotu ptaka wygląda niczym nieskończenie wielki klejnot wypełniający przestrzeń aż po horyzont. Olbrzymi trójwymiarowy model świecących atomów, które powoli przesuwają się u naszych stóp. Gdzieniegdzie podkreślone srebrzystymi motywami sprawiając, że całość jest jeszcze bardziej urzekająca. Gapiąc się w tę przestrzeń odlatuję w kierunku Los Angeles. Równie olbrzymiego miasta. Jednak zdecydowanie innego.




poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Chetumal i Minatitlan

Meksyk wydał się bardziej przyjazny. I rzeczywiście jak tylko przekroczyłem w kilku etapach granicę – trafiłem na grupkę stojących robotników. Czekali na transport. Taksówkę – na którą mieliśmy się złożyć wspólnie. Jednym z pasażerów był jednak celnik pracujący na granicy, którą właśnie przekraczałem. Dobrze ubrany, opalony i z dobrze przystrzyżoną fryzurą. Człowiek sukcesu jak można było się domyślać - nie chciał słyszeć o pieniądzach od nas i wspaniałomyślnie zapłacił za wszystkich.
Chetumal to pierwszy przystanek w Meksyku – jednak nie spędziłem go na opalaniu sie na plaży a jedynie na krótkim spacerze po mieście i nocą pojechałem w dalszą drogę. Leży nad Atlantykiem, na wschodnim wybrzeżu Meksyku. Nie jest głównym celem turystycznym ponieważ wszyscy, którzy chcą skosztować Karaibów – kierują sie do Cancun. Chetumal pochwalić się może jedynie kilkukrotnym przeżyciem najmocniejszych (5 w skali Saffira-Simpsona) huraganów. Nadal stoi. Wciąłem tutaj kilka tacos i dzieląc trasę do Mexico City na pół zakupiłem nocny bilet do Minatitlan.
Autobusy dalekobieżne w Meksyku są stosunkowo drogie, ale bardzo wygodne i punktualne. Dworce na bardziej niż europejski poziomie i bardzo profesjonalna obsługa. Zaczekałem więc do 22 i poszedłem spać w trasie.



Obudziłem się nad ranem w Minatitlan. Miasto leży na przesmyku Tehuantepec, nad rzeką Coatzacoalcos. Znajduje się tutaj największa jak się okazało rafineria ropy naftowej w Ameryce Łacińskiej z której mieszkańcy są bardzo, bardzo dumni. Jeden nawet na siłę chciał mnie tam zawieźć zarzekając się, że to absolutny hit turystyczny. Być może dla piromanów – tak. Ale ja tym razem nie zamierzałem niczego podpalać. W Minatitlan urodził się również ciekawy artysta – malarz – Francisco Toledo. Jest autorem sporej ilości niezwykłych dzieł o widocznych wpływach mitologii i historii Meksyku. Jeśli ktoś nie widział – zachęcam do obejrzenia przynajmniej kilku.

W Minatitlan zostałem odpocząć. Jedna noc w okropnym hotelu ale jedynym w zasięgu wzroku na jaki było mnie stać. Na plus można mu zaliczyć, że znajdował się w najbliższej okolicy dworca i targu - a, że akurat były Walentynki było pięknie, wesoło i różowo. Chłopcy trzymali za rączki swoje kobiety a kobiety odwdzięczały się pocałunkami za kupione im baloniki z serduszkami. Obraz miłości i sielskości dominował na ulicach nieznanego europejskim turystom miasta. Szybko wróciłem w okolice hotelu – gdzie na podwórzu odbywały się bardziej godne mężczyzn rozrywki – sparingi bokserskie.













Młodzi byli szybcy i wytrzymali. Trener Cesar zapewniał, że niedługo jeszcze o nich usłyszę i zobaczę w telewizji. Jeden z nich podobno już był mistrzem kraju juniorów. A w najbliższym czasie ma uróść, nabrać masy i wtedy zostanie znaną na całym świecie maszyną do boksowania. Rzeczywiście. Podczas treningu wydawał się nie do zatrzymania – choć był o połowę mniejszy ode mnie. Poruszał się szybko niczym błyskawica i celnie uderzał. Po skończonych ćwiczeniach trener zaprosił mnie do siebie i przedstawił reszcie rodziny. Nie zapomniał oczywiście wyciągnąć na dach budynku i pokazać z daleka rafinerii z której wszyscy tutaj są niesamowicie dumni.



poniedziałek, 23 marca 2015

Belmopan i Belize City

Przekraczanie granicy zaplanowałem trochę szybciej niż powinienem. Myślałem, że w Belize spędzę trochę więcej czasu ale jednak okazało się za drogie a Meksyk za duży by się obijać. Granicę przekroczyłem jak zwykle na nogach. Nie skorzystałem z usług taksówkarzy, którzy chętnie chcieli mnie dowieźć nawet do samego Meksyku. Poszukałem za to postoju autobusów i wybrałem się do Belmopan.

Belmopan nie urzekł mnie jak na to wskazywała mapa. Chciałem się zatrzymać na noc ale ceny hoteli zaczynające się od 50 euro skutecznie mnie odstraszyły. Spotkałem za to przemiłego Ukraińca który zaoferował mi nocleg w swoim pokoju za połowę ceny. Nie byłem jednak pewien czy obudzę się żywy zatem powróciłem złapać autobus do Belize City. Jak moje obliczenia wskazywały – powinienem być tam jeszcze przed północą. W autobusie na wszelki wypadek wyspałem się, ponieważ nie miałem pewności gdzie przyjdzie mi spędzić kolejną noc. Pomysł był trafny.

Stolica nie powitała mnie swoją wielkomiejskością. Zakracony dworzec. Ciemność. Zamknięte sklepy. Brak hoteli. Ruszyłem przed siebie. Do centrum. Jeden hotel – pełny. Inny – kosmicznie drogi. Jakaś naćpana para zaczepia mnie i mówi, że znają świetny, tani hotel. Dałem się przeprowadzić po kilku ciemnych zaułkach i okazało się, że miejscówka niestety – również nie na moją kieszeń.

Po kilku minutach udało mi się znaleźć w końcu tanie łóżko. W zasadzie nie łóżko a materac pomiędzy parą Włochów w domu jakiegoś lokalnego wytatuowanego „gangstera”. Na balkonie mieliśmy wypasione fotele wyrwane z jakiegoś samochodu i darmową „second hand” marihuanę od kolegi mojego przyjaciela gangstera. Punkt zaczepienia już był więc po szybkim prysznicu postanowiłem jeszcze pozwiedzać miasto. Dotarłem do jedynej knajpy wokół której skupiały się wszystkie jadłodajnie miasta. O tej porze przynajmniej. Wstąpiłem do środka na piwo. Zaczepił mnie wielki jak żubr przebrany za rapera koneser miejscowej muzyki.

Czego chcesz? – Zapytał.
Piwo piję – nie widzisz?
Dziewczynę chcesz?
Nie – Odpowiadam.
A mi piwo chcesz kupić? – Drąży
Nie bardzo.


Na szczęście poszedł sobie bo nie miałem ochoty wdawać się z nim w dyskusje. Choć lubię rozmawiać z miejscowymi bo zawsze można dowiedzieć się ciekawych rzeczy, ale tym razem nie miałem za bardzo czasu na spoufalanie się. Wyskoczyłem jeszcze na posiłek. Krótki spacer wzdłuż kanałów w mieście i poszedłem odpoczywać w najwygodniejszym hotelu w mieście.




sobota, 21 marca 2015

Gwatemala - przydatne informacje

Polacy nie potrzebują wiz na pobyt do 90 dni na terytorium Gwatemali. Po kraju poruszamy się głównie autobusami. Brak obowiązkowych szczepień. Kiepsko z internetem za to olbrzymie targi gdzie można kupić wszystko.

Przykładowe ceny:
1 USD = 7.4 gwatemalskich quetzales (GTQ)
Paliwo – ok 14,5 – 15,5 GTQ
Autobus lokalny transport miejski – 2,5 GTQ
Autobus granica z Salwadorem do Guatemala Ciudad – 50 GTQ
Autobus do Antigua – 10 GTQ
Autobus z Antigua do Panajachel – 25 GTQ
Autobus z Quetzaltenango do Champerico – 30 GTQ
Hotel niższej kategorii (sam pokój) w Gwatemala Ciudad – od 30 – 70 GTQ
Hotel wyższej kategorii w Guatemala – 200 – 300 GTQ
Pokój w Antigua – ok 120 GTQ
Pokój Champerico – ok 80 GTQ
Wstęp Tikal – 250 GTQ
Posiłek w restauracji – ok 10 – 20 GTQ
Fast Food – 7 – 10 GTQ
Piwo duże ok 12 – 15 GTQ
Piwo w supermarkecie – 0,5l – 4,5 – 7 GTQ
Pepsi mała butelka (0,33) – 5 – 7 GTQ
Butelka wina – ok 60 – 120 GTQ



piątek, 20 marca 2015

San Flores i Tikal

Drugim razem z Gwatemali odebrałem jedynie indyjską wizę i prosto na dworzec. Tylko gdzie ten dworzec? Wystarczy spytać miejscowych. Gdy spytasz o cokolwiek – wokół jednej osoby zaczynają zbierać się inni i radzić - by w końcu (czasami po godzinie) dojść do porozumienia. Jednak takiej informacji można zaufać. Tym razem odbyło się szybko, ale rada była niezbyt konkretna – „weź taksówkę” powiedzieli. Aby dojechać na dworzec będziesz musiał zmieniać autobus ze 3 razy. Cóż. Zaryzykowałem jednak autobus. To co wydaje się miejscowym trudne do wytłumaczenia nie zawsze musi być trudne w parktyce. Złapałem autobus do centrum i po prostu spytałem kogoś w środku. Radził kierowca, bileterka i kilku pasażerów. Kierowca nawet kilka razy zatrzymał autobus również przy policjantach – by się upewnić. „Calle 17” – brzmiała najczęstsza odpowiedź. Tam też mnie wysadzili, a jedna z pasażerek osobiście poszła mnie odprowadzić.

Dworzec to dużo powiedziane. Niewielkie, zapuszczone pomieszczenie i zamykany łańcuchem parking na 3 autobusy. Jednak był on bardzo blisko miejsca w którym się wcześniej zatrzymałem w mieście – kilka przecznic od Plaza Barrios. Wybrałem autobus nocny, żeby o drugiej nad ranem nie szukać noclegu. Miałem okazję jeszcze raz przyjrzeć się życiu nocnemu w Gwatemali. Wieczorem większość przyzwoitych miejsc zostaje zamknięta. Zostają jedynie budki w których piecze się tacos, sklepy z mocnymi kratami i ladą za którą można się skryć w sytuacji strzelaniny i restauracje będące równocześnie burdelami. Znalazł się również dżentelmen przygotowujący hamburgery a jego obnośną kuchnią było wiadro po farbie i wózek skradziony z supermarketu. Na ulicę wychodzą podejrzane typy, które choć non stop zaczepiają i starają się nawiązywać rozmowę – wydają się zupełnie nieszkodliwi. Inni są głośni i chcą na siebie zwracać uwagę, ale również nie ma powodów do obaw. W końcu przyjechał autobus i mogłem się zdrzemnąć.

Obudziłem się dopiero we Flores. To znaczy nie w samym Flores ale na przystanku przy drodze. Przepakowano mnie i jeszcze dwie inne osoby do taxi i wypuszczono w kierunku miasta. Autobus pojechał gdzie indziej. Flores to największe miasto w najbliższej okolicy słynnego Tikal. Najstarsza część miasta położona jest na wyspie na jeziorze Peten Itza. Połączona jest z lądem mostem. Na lądzie znajdują się inne miasta – Santa Elena i San Benito. Miasto na wyspie było ostatnią ostoją Majów – podbite dopiero w 1697 roku. Wcześniej nazywało się Tayasal, Noh Peten i Tah Itza. Teraz po prostu Flores. Tak czystego miasta nie widziałem nigdzie w Gwatemali. Ciche, czyste, zadbane, w miarę tanie z dużą ilością turystów jednak wyjątkowo przyjemne. Położone około godziny drogi od słynnych ruin Tikal.




Dworzec w Santa Elena
Autobusy do Tikal odjeżdżają z każdej agencji turystycznej w mieście lub z dworca w Santa Elena. Różnic w cenach nie ma. Jednak polecam zwiedzić dworzec – bo tam toczy się życie miasta. Autobusy do Tikal ruszają nad ranem i w południe. Ja dojechałem do Flores około dziewiątej – zatem do Tikal jadę w samo południe. Kika godzin powinno starczyć na zwiedzenie najważniejszych miejsc.

Tikal to dawna stolica Państwa Majów. Założona prawdopodobnie około III wieku naszej ery. Największy rozkwit przypadł na VII – VIII wiek a już w IX miasto zostało opuszczone i zapomniane. Przez wieki zarastało i było przykrywane ziemią aż do odkrycia przez hiszpańskich misjonarzy w XVII wieku. W samym centrum miasta znajduje się Plaza Mayor z dwiema najważniejszymi świątyniami – nr 1 czyli wznoszącą się na wysokość 47 metrów Świątynią Wielkiego Jaguara i r 2 czyli Świątynią Maski. Znajdują się tutaj też zabudowania Północnego i Centralnego Akropolu. Na zachód od tej grupy wznosi się najwyższa (65 metrów) świątynia oznaczona numerem IV Świątynia Dwugłowego Węża.Niedaleko znajduje się też Plac Siedmiu Świątyń. Na całość musimy poświęcić co najmniej 4 godziny a i tak zwiedzimy jedynie najważniejsze miejsca. Ja od wejścia kieruję się zsybkim krokiem do najważniejszego Placu Centralnego – po to żeby zobaczyć go kilka razy podczas dzisiejszej wycieczki.











Wspiąłem się na Świątynię Maski z której podziwiać można podręcznikową panoramę Świątyni Jaguara i Akropolu. Widoku dopełniają błękit nieba i zieleń dżungli. Niestety choć na Świątynię Jaguara nie można się wspinać – na placu pomiędzy dwiema świątyniami zawsze kręcą się turyści i ciężko zrobić zdjęcie przedstawiające jedynie ruiny. Nie ma się jednak czego obawiać. Małe postaci osób można szybko usunąć w Photoshopie pozostawiając jedynie wspaniałe ruiny. Tutaj odezwać się mogą tak zwani miłośnicy „dziewiczej fotografii” którzy chcą pozostawić ją w takiej formie z jakiej wyszła z aparatu. Ludzie Ci najczęściej nie mają bladego pojęcia o tym jak działa urządzenie robiące zdjęcia. Klikają swoimi smartfonami i są zupełnie nieświadomi tego, że w momencie wciśnięcia migawki ich aparat zdążył już zdjęcie wyostrzyć, wyrównać poziomy, nasycić, zredukować czerwone oczy, poprawić kontrasty a nierzadko wygładzić skórę modela czy modelki. Ja odwrotnie – lubię „zepsuć zdjęcie” specjalnie zmniejszyć kontrast na matrycy tylko po to by później móc doprowadzić obraz do faktycznego stanu w jakim to subiektywnie widziałem. Nie poprawiam zdjęć dużo – ale jestem całkowicie za manipulowaniem obrazem. Każdy z nas widzi coś innego a nierzadko nasze „maszyny” nie są w stanie uchwycić tego co chcemy pokazać. To FOTO-grafia. Sztuka. Mamy rysować światłem i NIGDZIE nie jest powiedziane, że zdjęcie ma powstać w momencie wciśnięcia migawki i takim pozostać. To głupota i zawężanie horyzontów..











Ale ja o czymś innym. Wspinam się na 30 metrową świątynię i chciałbym mieć zdjęcie nieskażone chłopcem w różowej podkoszulce siedzącym na placu poniżej. Mam trzy rzeczy do wyboru: drzeć ryja na pół dżungli strasząc wszystkie okoliczne zwierzęta i robić wiochę tylko po to by kliknąć zdjęcie które nie zawsze będzie chciało oglądać więcej niż pięć osób. Dwa – mogę rzucić kamieniem udając, że to nie ja i ryzykując śmierć obcego turysty na miejscu. W ten sposób też się go nie pozbędę z widoku a mogę jedynie liczyć na znacznie większe zbiegowisko a później noc w areszcie. Jest i trzecie rozwiązanie – pozostawić turystę dla „skali”, spokojnie robić zdjęcia a później w razie ewentualnej konieczności – poświęcić 2 minuty i występlować go z widoczku. Osobiście pozostaję przy trzecim, robię za to mnóstwo zdjęć i ruszam dalej w dżunglę odkrywać pozostałe budowle...